Jestem inżynierem, stolarzem, budowlańcem, tatą czwórki wspaniałych dzieci. Mieszkam w kilku miejscach pomiędzy Polską a Norwegią. Jakiś czas temu zafascynowały mnie flety Indian Ameryki Północnej. Zafascynowały i uwiodły mnie dźwiękiem, bogactwem kształtów, kolorów i znaczeń.
W dzisiejszym świecie trudno się zatrzymać. Cywilizacja przyspieszyła. Człowiek coraz częściej staje się oddanym trybikiem korporacji, kapitalistycznego rynku, wykreowanych konsumenckich potrzeb. Oddala się od natury. Brakuje mu czasu, by na chwilę spojrzeć w głąb siebie, usłyszeć muzykę duszy, niepowtarzalny dźwięk, własną wibrację. Jednak, żeby tego doświadczyć, potrzebujemy wewnętrznego spokoju, w którym możemy usłyszeć odpowiedzi na pytania zadawane światu, a które nosimy w sobie. Sam bywam takim trybikiem zatopionym w problemach codzienności. Na szczęście, kiedy odkryłem flet, przekonałem się, że spotkanie ze sobą jest możliwe. Muzyka daje radość, wycisza i uspokaja, pozwala przywrócić równowagę. Natomiast tworzenie instrumentu daje poczucie sprawczości, autokreacji dobrych zmian. Pobudza do działania. Dlaczego flet indiański? Flet północno-amerykańskich Indian to instrument, który wspiera kontakt z naturą, pozwala na wyrażenie całego spektrum emocji, równoważy energię kobiecą i męską. Związany z żywiołem powietrza jest jednym z najmocniejszych szamańskich instrumentów. Flety tworzę z cedru, drzewa w wielu tradycjach uważanego za potężne źródło energii i mocy.
Buduję instrumenty, ponieważ strasznie lubię zapach iglastych wiórów spadających na podłogę. Pracuję w ciszy to najpiękniejsza muzyka.
W ciągu całego mojego życia dorobiłem się niewielu przodków. Po kądzieli są to mieszczanie i historia lutnicza związana z przedwojennymi Jeżycami w Poznaniu. Po mieczu to weselni muzykanci w południowej Wielkopolsce.
Historia pracowni sięga początków XX wieku a swój okres świetności przeżywała w dwudziestoleciu międzywojennym. Nie ma to jednak wielkiego znaczenia, ponieważ nigdy nie spotkałem pradziadka Władysława, swojej wiedzy o budowaniu instrumentów nie zdążył mi przekazać. Na podstawie dziedziczonych narzędzi i osobliwie wielkiej wiary w słuszność sprawy, reaktywowałem pracownię.
fot. Piotr i Dorota Piszczatowscy
Skąd wiem, jak zbudować dajmy na to basy kaliskie nie mając żadnych nauczycieli? Lubię włóczyć się po wsiach, najbardziej tych w dolinie Prosny i bywa, że spotykam ludzi, starych ludzi, którzy wiedzą różne rzeczy albo znają tych co wiedzą to co jest mi właśnie bardzo potrzebne. Bywa też, że w taki właśnie sposób odnajduję instrumenty przykryte grubą warstwą lat i wyciągam je ze strychów na światło dzienne. Tak dotarłem do XIX wiecznych basów i bębenka obręczowego. Analiza instrumentu odkrywa wtedy większość tajemnic, inne się jeszcze ukrywają.
Interesuje mnie dyscyplina form, dlatego zajmuję się instrumentami tradycyjnymi nie unowocześniając ich. Ważną dla mnie rzeczą jest lokalny rodowód budowanych instrumentów oraz drewna, z którego je wykonuję, w tym wypadku są to otaczające mnie lasy wielkopolskiej puszczy Zielonki. Proces ten obejmuje wybór odpowiedniego starodrzewu, zwózkę z lasu, przetarcie, na ogół własnoręczne na podwórku pod pracownią i wreszcie ułożenie w odpowiednim miejscu do sezonowania na wolnym powietrzu. Lubię budować dłubane skrzypce i mazanki (świetne do kieszeni), trzystrunowe basy klejone, dłubane z jednego pnia dwustrunowe basy kaliskie, dłubane bębny sznurowe i bębenki obręczowe, ale też starsze ? już właściwie prasłowiańskie ? np. gęśle. Bębenków mam już dość, zrobiłem ponad sto.
fot. Piotr i Dorota Piszczatowscy
Czas pracy nad instrumentem? W przypadku saharyjskich przyjaciół to było 12 miesięcy. Ale dla odmiany trzystrunowe basy klejone udało się zmieścić w dwóch tygodniach. Sytuacja była nieco groteskowa. Wielkimi krokami zbliżały się poprawiny weselne, na których do tańca miała grać u nas kapela Jana Gacy a ja już dawno planowałem na tę okoliczność poczynić basy jako prezent dla żony. Czternaście dni z czternastoma nocami okazało się wystarczyć. Na ogół jednak lekce sobie ważę czas powstawania instrumentu, dzięki czemu otrzymuje on ode mnie dokładnie tyle, ile potrzebuje.
fot. Piotr i Dorota Piszczatowscy
Zupełnie poza tym głównym nurtem zapomnianych instrumentów smyczkowych pracownię opuściło też kilka gitar, które poszły na wędrówką po tym bożym świecie. Jedna z nich, kawałek polskiego drzewa orzechowego, jest u zachodnio saharyjskich rebeliantów, ludu Tamashek.
fot. z archiwum Mateusza Raszewskiego
Pracownia Raszewskich Mateusz Raszewski Pod Lasem 2 62-095 Kamińsko woj. Wielkopolskie raszewski.org mj.raszewski@gmail.com
Moja przygoda z muzyką zaczęła się z chwilą kiedy tato kupił dziewięcioletniemu synowi akordeon Muza, pulpit i książkę: „Szkoła gry na akordeonie”. Niechętnie aczkolwiek bez problemu dostałem się do Szkoły Muzycznej w Katowicach. Edukowałem się muzycznie kilkanaście lat. Grałem także w górniczej orkiestrze dętej. Muzykowanie zarzuciłem jednak na prawie trzydzieści lat. Będąc na emeryturze przypomniałem sobie słowa taty, który jako zachętę do ćwiczenia,często powtarzał: ?Grej synek grej ,nigdy nie wiesz, co ci się w życiu przydo?. I przydało się. Cztery lata temu ,przypadkiem natrafiłem na filmik pokazujący jak mieszkańcy Apallachów gór U.S.A., jako instrumentu perkusyjnego używają,stepującej, drewnianej lalki. Bardzo rozbawił mnie ten film, zrobiłem podobną lalkę, i tak się zaczęło. Okazało się że taki akompaniament to ciekawa i przyjemna zabawa. Zrobiłem kilka 'Limber Jack-ów’ a to że odkurzyłem zapomniany akordeon zmusiło mnie do wykonania platform napędzanych siłą nóg. Tym samym ,utworzyłem zabawną sekcję rytmiczną do muzyki którą gram na akordeonie. Okazało się że taki wytwór spodobał się nie tylko dzieciom.
Materiały których używam to to co mam pod ręką czyli najczęściej drewno. Narzędzia to: wyrzynarka,ośnik, pilnik i dłuto. Warsztat umieszczam przeważnie nad wanną w łazience lub w plenerze.
Zestaw instrumentów stale się rozrasta. Podstawę stanowią dwie platformy z kilkoma tańczącymi lalkami. Jest tam pies, żaba, orzeł i ludziki.Do tego: dyrusarz korbowy i dzwonkowy, orz waszbrety-tary do prania. Prowadzę także warsztaty na których robimy proste, drewniane zabawki mające pierwowzór w osiemnastym wieku. Moje występy mają charakter pokazów i wspólnej zabawy, zapraszam dorosłych i dzieci.Zdarza się że ktoś bardzo rozochocony zabawą zniszczy jakiś instrument, to nic, zaraz naprawiam i bawimy się dalej. Wszystkiego można dotknąć i wypróbować.
Zapraszają mnie z pokazem do szkół,szpitali pediatrycznych,na jarmarki rękodzielnicze. Cieszę się z tego co robię i widzę że cieszą się ludzie których zachęcam do przygody z muzyką.
muzyczny świat Tadeusza Krężela fot. Piotr Piszczatowski
muzyczny świat Tadeusza Krężela fot. Piotr Piszczatowski
muzyczny świat Tadeusza Krężela fot. Piotr Piszczatowski
muzyczny świat Tadeusza Krężela fot. Piotr Piszczatowski
muzyczny świat Tadeusza Krężela fot. Piotr Piszczatowski
muzyczny świat Tadeusza Krężela fot. Piotr Piszczatowski
muzyczny świat Tadeusza Krężela fot. Piotr Piszczatowski
muzyczny świat Tadeusza Krężela fot. Piotr Piszczatowski
muzyczny świat Tadeusza Krężela fot. Piotr Piszczatowski
muzyczny świat Tadeusza Krężela fot. Piotr Piszczatowski
muzyczny świat Tadeusza Krężela fot. Piotr Piszczatowski
muzyczny świat Tadeusza Krężela fot. Piotr Piszczatowski
muzyczny świat Tadeusza Krężela fot. Piotr Piszczatowski
muzyczny świat Tadeusza Krężela fot. Piotr Piszczatowski
muzyczny świat Tadeusza Krężela fot. Piotr Piszczatowski
fot z archiwum Tadeusza Krężela
muzyczny świat Tadeusza Krężela fot. Piotr Piszczatowski
muzyczny świat Tadeusza Krężela fot. Piotr Piszczatowski
muzyczny świat Tadeusza Krężela fot. Piotr Piszczatowski
Chorobą muzyczną zaraziłem się prawdopodobnie od dziadka Kamila, który był wiejskim muzykantem i szczerozłotą rączką. Jego życiorys przypominał historie czarnych bluesmanów z delty Missisipi ? w dzień pracował w kopalnianym warsztacie, a nocą przygrywał na potańcówkach w oparach samogonu? Potrafił też zaklinać drewno i metal ? robił dla nas miecze, narty i proste instrumenty.
Objawy pojawiły się niespodziewanie wiele lat później. Najpierw była harmonijka ustna, i w ogóle, jakoś tak zawsze było mi na skróty do folku i bluesa. Stąd pewnie pomysł na pierwsze dwustrunowe diddley bow, które zbudowałem ze starego garnka, ręcznie wystruganego gryfu i paru drobiazgów z podarowanej gitary elektrycznej. Nie gra do dziś?
***
DaShtick to angielska nazwa celtyckich kijów grających. Legenda mówi, że kiedy Cuchulinn ukatrupił mitycznego ratlerka zwanego Psem z Culinn, użył jego jelit, jako strun do swojego mosiężnego kija do hurlinga (celtyckiej gry). Niestety, Instagram nie był wtedy znany w Irlandii, więc dowodów nie ma?
Współczesny pomysł na celtycki kij grający powstał w? Lidlu. Od jakiegoś czasu chodziła za mną gitara z pudełka po kubańskich cygarach i żeby ją zgubić wdepnąłem do supermarketu gdzie zobaczyłem jesionowy kij (hurl). Reszty można się domyślić?
Kijograje są w rzeczywistości 1, 2 lub 3 strunowymi gitarami slide, budowanymi na bazie oryginalnych kijów używanych do gry (lub edukacji, patrz Blitz z Jasonem Stathamem). Staram się używać tylko naturalnych materiałów, takich jak: kość, drewno szlachetne, skóra, miedź, mosiądz i szczery plastik. Jako że kijograje nie mają pudła rezonansowego musiałem je zelektryfikować. Przetworniki piezoelektryczne używane w gitarach elektro-akustycznych nadają się idealnie. Od niedawna montuję również przetworniki elektro-magnetyczne, ręcznie robione na zamówienie w Wiedniu (flatpups). Kijograj jest wszechstronnym instrumentem, na którym można grać za pomocą slide?u, młoteczka lub smyczka. Drewno jesionowe jest na tyle sprężyste, że można je wyginać podczas gry dla uzyskania rozmaitych efektów dźwiękowych. W połączeniu z kilkoma gadżetami gitarowymi radości nie ma końca? Zdobienie w dużej mierze zależy od zamawiającego, chociaż staram się raczej pozostawać w klimatach celtyckich. W barwionym bejcą spirytusową drewnie dłubię lub wypalam symbole i inicjały, wykorzystując często staro celtyckie pismo ogamiczne. Z resztą kijograj jaki jest, każdy widzi.
Cymbalista starego pokolenia o bogatym repertuarze. Budowniczy cymbałów. Urodził się w 1930 roku, mieszka w Białobrzegach. Pochodzi z rodziny muzykantów. Na skrzypcach grał jego ojciec, jeden brat na akordeonie, drugi na saksofonie i klarnecie. W wieku 15 lat Władysław Wojtyna zaczął grać na cymbałach. Jest samoukiem. Gra ze słuchu. Grywał w kapelach weselnych ze swoim ojcem. Po skończeniu szkoły podstawowej rozpoczął pracę zarobkową i do muzykowania powrócił dopiero w połowie lat 70. Przez kilkanaście lat był członkiem kapeli w Łańcucie, potem kapeli z Bud Łańcuckich, a także kapeli z Czarnej i Gniewczyny Łańcuckiej. Pierwsze cymbały Władysław Wojtyna zbudował razem z ojcem, na podstawie starych.Opowiada, że jest już ostatnim cymbalistą i budowniczym cymbałów w regionie. ?(…)W gminie Białobrzegi było nas siedmiu. Zostałem tylko sam, wszystko już poszło, na wieczny spoczynek. Przepadło. (…)?
opracowanie Piotr Piszczatowski,
na podstawie Muzyczny Folklor Podkarpacia, wydawca Muzeum Etnograficzne w Rzeszowie
Pan Władysław powiedział mi, że więcej cymbałów już nie zbuduje. Szkoda. Ale On wie, jak to się robi i opowie – byle byłoby komu słuchać.
Ligawka to instrument pasterski, zrobiony z drewna, o długości około 1,5 metra. Jest to głośny instrument – dźwięk może ciągnąć się na 10 km. Dawniej grano na ligawkach na wypasach bydła. Porozumiewano się na duże odległości umówionymi dźwiękami. Ligawka to też instrument adwentowy – służy do grania w adwencie. Zapowiada się w ten sposób przyjście na świat Bożego dzieciątka
Ligawka, którą pamiętam, to ligawka, którą mój ojciec otrzymał od brata matki, pochodzącego z rodziny Walendzików z Kamieńczyka. Ligawka ta miałaby teraz ze 200 lat. Wraz z ligawką ojciec przekazał mi melodię. To bardzo stara melodia. Ja tę melodię zapamiętałem i o tę melodię walczę i przekazuje młodemu pokoleniu. Jak gram, to gram, co trzeba w danym okresie tzn. starą melodię adwentową.
Urodziłem się tuż po wojnie. To były ciężkie czasy. Byłem uzdolnionym dzieckiem. Gdy miałem 8 lat grałem na ligawce jak trzeba, a kiedy miałem 12 lat, ojciec mówił, że grałem po mistrzowsku. Marzyłem o innym instrumencie – harmonii, akordeonie, harmonijce ustnej. Niestety przyszła długa przerwa w moim graniu. Stara ligawka rozpadła się, a kiedy miałem 13 lat od pioruna spaliły się budynki w naszym gospodarstwie. Było ciężko – ojciec chory na serce, roboty dużo. Potem wojsko. Śmierć ojca. Trudny czas. O ligawkach nie myślałem i tak mijały kolejne lata, choć ja zostałem z tym głosem starej ligawki w sobie. Jakiś czas temu słyszałem kilka razy w telewizji, że odbywają się przeglądy w Muzeum w Ciechanowcu. Dzięki mojej żonie, która pochodzi z tej samej wsi co ja i która słyszała w dzieciństwie, jak graliśmy, wybraliśmy się na przegląd do Ciechanowca. Kupiłem ligawkę, zacząłem sobie wszystko przypominać?
Od tamtego czasu zrobiłem ponad 200 ligawek. Mam uczniów, którzy pobierają ode mnie nauki. Tak więc po długiej przerwie, znów rozchodzą się głosy ligawek w różnych kierunkach świata.
———————–
Ojciec opowiadał mi, że w wojnę można było dostać kulkę za granie na ligawkach. Niemcy uważali, że w ten sposób porozumiewają się partyzanci. W jego wiosce było takie zdarzenie, że jeden z grajków miał być za granie rozstrzelany, ale sołtys znał niemiecki i jakoś przetłumaczył, że to jest adwentowe granie. Niemcy sprawdzili i dali spokój. Po wojnie na ligawkach stopniowo zaprzestano grania. Komunistyczna władza była przeciwko.
Z wykształcenia jestem rysownikiem domów. Z powołania – folklorystą. Z zamiłowania i szczątkowego wykształcenia muzycznego – dudziarzem, z ciągotami do wszelakich instrumentów pasterskich. Potrafię też takie instrumenty budować.
Grać nauczył mnie Czesław Węglarz, budować instrumenty ? Zbyszek Wałach. Józef Broda uświadomił mi, po co to wszystko robię. Ale moim najpierwszym nauczycielem był mój Ojciec nieboszczyk, Gienek Ficek, Panie łodpuś mu ta grzychy, człowiek jak nikt zakochany w żywieckim folklorze. On przyniósł do domu pierwszą heligonkę, ponagrywał na kasetę kilku muzykantów z okolicy i dźwięk po dźwięku próbował nauczyć siebie, a kiedy nic z tego nie wyszło zaczął uczyć mnie. Muzyka w domu musiała być.
I tak pogrywałem na tej heligonce przez kilka lat w dziecięcym zespole regionalnym, aż przyszedł czas na szkołę muzyczną. I tu znowu pasja ojca (moja jeszcze wtedy nie) wygrała ? dlatego nie gram dziś na perkusji. Moim nauczycielem w klasie instrumentów ludowych został Czesław Węglarz, który do dziś jest dla mnie wielkim autorytetem.
Przez wiele lat kontakt z folklorem podtrzymywałem poprzez rozmaite konkursy i festiwale, na których poznałem znakomitych muzyków i śpiewaków z Żywiecczyzny, których od dawna nie ma już między nami. Grałem też w kapeli ZPiT Ziemia Żywiecka, gdzie poznałem Marcina Pokusę, znakomitego skrzypka (a obecnie wziętego śpiewaka operowego), z którym w 2003r. założyliśmy tradycyjną kapelę w składzie dudy + skrzypce. Nazywaliśmy się Fickowo Pokusa i przez długi czas, obok braci Byrtków z Pewli Wielkiej, byliśmy jedyną taką kapelą na Żywiecczyźnie.
Parę lat później zbudowałem swoją pierwszą fujarkę, którą trzymam do dzisiaj (całkiem nieźle stroi). Byłem wtedy jeszcze na studiach w Krakowie i otwory palcowe wypalałem gwoździem rozgrzanym w piecu centralnym w piwnicy nowohuckiej stancji. W 2011r. na warsztatach u Zbigniewa Wałacha w Istebnej wykonałem swoje pierwsze gajdy. Rok później, już we własnym warsztacie, zbudowałem dudy żywieckie.
zdjęcia z archiwum Przemysława Gerwazego Ficka
Obecnie z przyjacielem Marcinem Blachurą, z którym też wspólnie grywamy, buduję dudy żywieckie, gajdy, okaryny, piszczałki wielkopostne (końcówki), fujary, fujarki, dwojnice, a także rozmaite sowy, sówki, gwizdki i gwizdawki.
W zdobieniu instrumentów staram się być wierny tradycji ? podpatruję dawnych mistrzów, wzoruję się na architekturze beskidzkiej i przedmiotach użytkowych, wymyślam też swoje własne wzory. Lubię eksperymentować z fakturą i kolorami. Piszczałki buduję z drewna czarnego bzu, wykańczam olejem lnianym, woskiem lub szelakiem. Do produkcji dud wykorzystuję przeważnie drewno owocowe (najlepsze z beskidzkich sadów). Bardzo ważne jest dla mnie brzmienie instrumentu ? każdy egzemplarz wykonuję tak, abym sam mógł na nim z przyjemnością zagrać.
Kupują u mnie zarówno profesjonalni muzycy, szukający dobrego brzmienia, jak i początkujący, dla których ważna jest łatwość wydobycia czystego dźwięku. Moje instrumenty wystąpiły na kilku ładnych płytach z bardzo różnorodną muzyką. Grają i zdobią kolekcje muzealne w Indonezji, Kanadzie, Indiach i USA, cieszą też uszy i oczy licznych Europejczyków. Wielka w tym zasługa wspaniałego warszawskiego targowiska instrumentów, organizowanego przez Piotra Piszczatowskiego podczas festiwalu Wszystkie Mazurki Świata.
Jestem stroicielem akordeonów, harmonii i bandoneonów, muzykiem, muzykantem, pasjonatem ? wszystkie te określenia do mnie pasują. Moja przygoda z akordeonem zaczęła się w wieku 8 lat od ogniska muzycznego i trwała do muzycznej szkoły średniej. Rozpierała mnie też ciekawość, jak taki rozciągany instrument wygląda od środka, jak to się dzieje, że basy grają inaczej niż strona dyszkantowa itp. Potem z przyjaciółmi utworzyłem zespół grający po weselach i festynach. Ale cały czas miałem głód wiedzy technicznej o akordeonach i zwiedziłem chyba wszystkie biblioteki w województwie (było to w latach 80., gdy o internecie nikt jeszcze nie słyszał) w poszukiwaniu odpowiednich lektur. Jak już się oczytałem, ruszyłem w teren, aby teorię wprowadzić w czyn. W ten sposób trafiłem do kilku doskonałych pracowni stroicielskich w województwie łódzkim, gdzie pokazano mi niuanse sztuki budowania instrumentów i ich strojenia. Bardzo cenię sobie tamte podpowiedzi i do dziś staram się utrzymywać kontakt z poznanymi wówczas stroicielami.
Tak pokrótce wyglądała moja edukacja, następne kroki to już samodzielna praktyka i jeszcze raz praktyka?Po dwudziestu latach doświadczenia zdobywanego przy wszelkiego rodzaju instrumentach rozciąganych mogę powiedzieć, że wiem dużo, ale jak życie pokazuje, cały czas uczymy się, pracując przy różnych instrumentach, niekoniecznie konwencjonalnych. Wykonuję przy akordeonach wszystkie możliwe prace: przeróbki w budowie, stroju, wyglądzie zewnętrznym, dorabianie brakujących elementów, których już nigdzie się nie dokupi. Jednak najbardziej satysfakcjonuje mnie kompleksowe odnawianie instrumentu. Wtedy w największym stopniu można poczuć się twórcą.
Często zdarza się, że pozornie błaha naprawa potrafi zająć sporo czasu, a i czasem odwrotnie: instrument wyglądający na kiepski potrafi mile zaskoczyć. Utkwiła mi w pamięci naprawa guzikówki Paolo Soprani starszego typu. Z klientem uzgodniłem dość duży zakres prac przy akordeonie, ktoś w jego imieniu przywiózł instrument do naprawy. Pracę wykonałem, a dodatkowo z własnej inicjatywy wyrównałem guziki. Kiedy właściciel zjawił się po odbiór guzikówki, okazało się, że jest osobą niewidzącą. Nierówności, które zlikwidowałem, musiałem przywrócić do pierwotnego stanu zgodnie z sugestiami właściciela, ponieważ się do nich przyzwyczaił.
Każdy naprawiony instrument daje mi satysfakcję z dobrze wykonanej pracy. Według domowników, jestem ?pokręconym instrumentalistą?, tzn. więcej serca mam dla instrumentów niż dla ludzi. Realizuję swoją pasję, a przecież najważniejsze w życiu jest to, aby wykonywać pracę, którą się lubi.