Grzegorz Korzeniec

tagi: , , , , , , , , , , , , ,

Jestem twórcą instrumentów, muzykiem. A także informatykiem. Jestem pasjonatem. Głęboko wierzę, że każdy stworzony jest do życia w miłości, harmonii, zdrowiu i dostatku. Oczywiście, w sercu każdego z nas, droga do tego jest zawiła i pełna niespodzianek. Niektórzy budują drogowskazy pomocne w odnalezieniu tych właściwych ścieżek. Takie stawiam sobie teraz wyzwanie. 

Tworzę okaryny. W ciągu ostatnich kilku lat wykonałem ich już ponad tysiąc. Oprócz okaryn buduję gongi, konchy, misy dźwiękowe i rozmaite gwizdki, w tym: meksykańskie gwizdki śmierci (starożytne instrumenty budzące niepokój swoim brzmieniem) oraz peruwiańskie gwizdki wodne (Vassijas Silbadoras) tj. wazy wypełnione wodą, naśladujące dźwiękiem ptaki oraz inne zwierzęta.

Zawsze zastanawiało mnie, jak to się dzieje, że muzyka i dźwięki potrafią budzić emocje? 

Spokój, radość, kreatywność. Dlaczego muzyka wywołuje dobry nastrój? Dlaczego posiadamy takie swoiste, wewnętrzne, nastrajające nas organy? Próbując odpowiedzieć na te pytania, zacząłem prowadzić koncerty relaksacyjne, teatry dźwięku, wyzwalające w ludziach to, co w nich najlepsze. Z moimi poszukiwaniami wiązała się też nauka tworzenia instrumentów. Podczas lepienia z gliny okaryn, cięcia konch, kucia mis i gongów przechodziłem proces stopniowego wtajemniczania. Starałem się, jak najgłębiej rozpoznać specyfikę każdego z instrumentów, zapoznać się z kulturą, w której powstały oraz ludźmi, którzy je tworzyli i tworzą, po to, by w końcu podjąć wyzwanie własnoręcznego wykonania. Dopiero wtedy poznawałem duszę instrumentu. Tylko tak mogłem tworzyć instrumenty niosące spokój, radość i harmonię.

Okaryny wykonuję ręcznie, bez użycia gotowych form czy szablonów. Dzięki temu każda z nich posiada wyjątkową barwę, strój, tonację oraz swoją historię, którą opowiada dźwiękiem. Nauka gry na okarynie jest niezwykle przyjemna – prosta, intuicyjna. Dzięki temu praktycznie każdy może zostać muzykiem, bez względu na doświadczenie. Okaryny, bardziej niż umiejętności gry, wymagają czucia oraz emocji płynących z dźwiękiem. Mają czyste, ciepłe brzmienie, które można wydobyć jedynie poprzez spokojny, delikatny oddech… niczym lekki podmuch. To barometry naszego wewnętrznego spokoju. Muzyka, która płynie z okaryn jest refleksją o nas samych i o chwili, w której się znajdujemy. Okaryny to kolorowe, magiczne, elfie flety.

W świat glinianych instrumentów wprowadził mnie Esteban Valdivia, który już blisko 20 lat bada, odkrywa oraz tworzy repliki glinianych instrumentów. Przestrzenią jego artystycznych poszukiwań jest głównie Ameryka Południowa – tam różnorodność okaryn była zdecydowanie najbogatsza na świecie. Esteban Valdivia to mój pierwszy nauczyciel.

Potem były lata samodzielnej pracy w warsztacie: miesiące bezowocnych prób wykonania okaryny, która będzie pięknie grała, dni systematycznej pracy od świtu do zmierzchu, godziny na czytaniu książek i prac badawczych, no i czas z własnymi myślami nad każdym instrumentem, nad jego najmniejszym detalem. Dzień za dniem…

Każdą okarynę, którą tworzę, tworzę na nowo, od początku. Na bazie mojej wiedzy i zebranych doświadczeń, z poszanowaniem tradycji i historii jednego z najstarszych instrumentów na świecie. Z dumą, radością i ogromną wdzięcznością dzielę się teraz moją twórczością z innymi.

Zdjęcia z archiwum Grzegorza Korzeńca

Kontakt

facebook.com/dzwiekiziemiiprzestrzeni
tel. 511 455 760
dzwiekiziemiiprzestrzeni@gmail.com

 

 

 

Tomek Kiciński

Ze smykałką do grania na dudach chyba się urodziłem. Gdy zaczynałem się dud uczyć, moi rówieśnicy potrzebowali jakiegoś roku, żeby opanować podstawy, a ja, już po pół roku rozgrywałem nawet te trudniejsze kawałki. Miałem też smykałkę do dłubania w drewnie. Jako dziecko śmiało radziłem sobie z kozikiem – takim małym, ostro zakończonym nożykiem. Strugałem ptaszki, zwierzęta, jakieś tam proste fujarki i rozmaite inne rzeczy, których potrzebowaliśmy do zabawy. Pistolety i karabiny też. Byłem sprawny manualnie i mama zapisała mnie do kółka rzeźbiarskiego u Jerzego Sowijaka. U niego nauczyłem się porządnej roboty ręcznej i rzeźbienia twarzy. 

Dudy wpadły mi w oko wtedy, kiedy byłem mały. W Bukówcu, gdzie się urodziłem i gdzie mieszkam, grano na dudach od dawnych czasów. Do naszego domu dudy przyniósł syn mojego dziadka. To wtedy po raz pierwszy miałem okazję z bliska się z nimi zapoznać. Na poważnie grania na dudach zacząłem uczyć się u Edwarda Ignysia, który mieszkał w Śmiglu, w sąsiedniej wsi. W Bukówcu długo grali bracia Ratajczakowie, ale zmarli. Zabrakło wtedy w kapeli dudziarza i dlatego ściągnęli Ignysia. Ignyś nie dość, że był dudziarzem, był też z wykształcenia nauczycielem techniki. Dobrze znał się na ślusarstwie i obróbce drewna, więc oprócz tego, że wprowadził mnie w tajniki grania na dudach, to nauczył mnie też rozmaitych prac przy dudach. 

Z początków nauki grania na dudach mocno zostało we mnie takie wspomnienie. Po pierwszej lekcji wróciłem do domu i popłakałem się. Było nas – dzieciaków chętnych do nauki trzech – a dud tylko dwie pary. Dla mnie zabrakło. Ja się pobeczałem, a mama powiedziała: “Nie martw się, poczekaj chwilę”. I faktycznie, za jakiś czas, ktoś zrezygnował i zacząłem się uczyć. Największym wyzwaniem było dla mnie wtedy trzymanie ciśnienia, ale po jakimś czasie opanowałem technikę. 

fot. Piotr i Dorota Piszczatowscy

Budowania dud nauczyłem się sam. Było to w czasie, gdy to ja uczyłem grania na dudach innych i często gęsto po prostu zeźliłem się na dudy, na których graliśmy. A to się coś zepsuło, a to rozkleiło, a to urwało, a to nie wiadomo czemu dudy przestawały stroić. W dodatku sam musiałem robić stroiki – nie sposób było ich wtedy kupić. Dlatego zawziąłem się i postanowiłem budować dudy sam. Skonstruowałem domowej roboty tokarkę i tak to się zaczęło… Do wszystkich rozwiązań technicznych, detali, dochodziłem sam. Z całym szacunkiem dla starszego pokolenia mistrzów, muszę powiedzieć, że niechętnie dzielili się wiedzą. Trzymali swoje tajemnice. Wiadomo, przeżyli dużo: dwie wojny i bieda po wojnie. Budowanie dud to był ich fach, dzięki któremu mieli chleb. A dudy budowali z tego, co mieli pod ręką. Prawie z niczego. Więc trzymali swoje sekrety.

Ja miałem swoich uczniów, którzy motywowali mnie do budowy kolejnych dud. Każdy chce się uczyć na własnych dudach, a u mnie mogli kupić za pół ceny. Ponieważ gram na dudach, potrafię praktycznie rozpoznać, jakie mają mankamenty, co w nich nie działa. Przez lata gry człowiek nabiera instynktownego czucia. Tego nie da się opisać w podręczniku ani nikogo wyuczyć. To jest takie czucie, do którego dochodzi się samemu. 

O dudach mówi się, że są kapryśnym instrumentem. Nawet Szkoci mają o nich takie przekonanie. Mój największy sukces z nimi związany? Zacznę od innej strony. Instrumenty kupowały ode mnie różne muzea (m. in. muzeum w Szydłowcu, Warszawie), otrzymałem rozmaite nagrody i wyróżnienia na festiwalach, konkursach, z których jestem bardzo dumny, ale największym sukcesem był pewien ranek. Przyjechałem z zespołem na przegląd kapel dudziarskich i podczas prób wysiadł mi burdon. Mój zespół imprezował całą noc. a ja siedziałem nad dudami, jak ten mnich i naprawiałem je. Nad ranem udało się!

Do tej pory zbudowałem jakieś 50 dud. A może i więcej. Nie mam zapału muzealniczego, nie robię rozpisek i tak dokładnie ich nie liczę, ale wszystkie moje instrumenty mam w pamięci. Najbardziej nietypowe zamówienie miałem niedawno. Zrobiłem kozła całkowicie syntetycznego. Nic w nim nie było naturalnego – ani rogu, ani skóry, ani włosia. Grał. Bardzo dobrze grał. Dudy buduję raz dłużej, raz krócej. Jak przyjdzie wena, zbudować można szybko. Zwłaszcza, jak się jest dobrym spryciarzem i pracuje dzień w dzień, to w 3 tygodnie robotę można okiełznać. Ale dudy potrzebują czasu. Często odkłada się je, tak na tydzień. Potem strojenie idzie łatwiej. 

Spotkania z innymi twórcami są dla mnie bardzo ważne. Każdy z nas czego innego poszukuje, co innego przepracował, w czym innym widzi istotę instrumentu. Inspirujemy się nawzajem.

Jakie mam marzenia? Mam wiele pomysłów. Teraz mam zamówienie na zbudowanie 2 par dud: siermiężnych i klasycznych. Czasu mi potrzeba.

 

fot. Piotr i Dorota Piszczatowscy

 

Kontakt

Tomasz Kiciński
Bukowiec Górny
tel. 663963807

 

Dziubiński Tomasz

 

tagi: , , , , , ,

Jestem mechanikiem i twórcą instrumentów. Moja przygoda z instrumentami zaczęła się wtedy, gdy koledzy akordeoniści skarżyli się na brak profesjonalnego serwisu akordeonów, a ja już od pewnego czasu prowadziłem warsztat mechaniczny. Któregoś razu podjąłem się jakiejś naprawy i… poszło – zacząłem serwisować i stroić akordeony. Nie jestem fanem tego instrumentu, ale fascynują mnie zjawiska zachodzące podczas powstawania w nim dźwięku. Szybko zauważyłem też, że akordeoniści tworzą środowisko bardzo dobrych, wszechstronnych muzyków, których muzykalność – mam wrażenie – domaga się rozszerzenia instrumentarium. Dlatego zacząłem zastanawiać się jak temu zaradzić.

Moim mentorem był pan inż. Czesław Rybicki, sprawujący przez wiele lat opiekę nad uczelnianymi akordeonami na UMFC. Jednak generalnie jestem samoukiem i sam musiałem wyposażyć swoją pracownię w specjalistyczny osprzęt. W miarę „wchodzenia w temat” zacząłem interesować się innymi rodzajami piszczałek, m. in. budową piszczałki wykorzystywanej do sygnalizacji dźwiękowej w parowozach, których jestem entuzjastą.  Może jeszcze uda mi się do tego tematu wrócić.

Zbudowałem portatyw guzikowy wyposażony w piszczałki wargowe otwarte, czyli znalazłem techniczne rozwiązanie na to, jak połączyć portatyw z klawiaturą guzikową (jak w akordeonach  guzikowych) trzyrzędową, później wzbogaconą o czwarty rząd pomocniczy, będący powtórzeniem rzędu pierwszego.  Tutaj muszę zaznaczyć, że portatyw guzikowy nie jest moim pomysłem. O rozwiązanie zadania „portatywu w guziku” poprosił mnie pewien wirtuoz akordeonu.

Czym jest portatyw? Krótko mówiąc, jest to najmniejsza forma organów przenośnych. Źródłem dźwięku są piszczałki labialne zasilane sprężonym za pomocą miecha powietrzem, a poszczególne klawisze otwierają dopływ powietrza do przypisanych im piszczałek. Zarówno klawisze, jak i miech obsługuje jeden muzyk. Portatyw znany był już na przełomie XII i XIII wieku i powszechnie używany do XVI wieku. Proste portatywy miały diatoniczną skalę (około 10 dźwięków), większe – chromatyczne miały niewiele ponad dwie oktawy. Piszczałki mogły być drewniane lub metalowe. Klawiatura w większości portatywów była typu organowego, czyli taka, jaką możemy spotkać w klawesynach, fortepianach, akordeonach czy elektronicznych keyboardach. Również obecnie produkowane portatywy wyposażone są głównie w taką klawiaturę, najczęściej w archaizujących stylizacjach.

Przebudowałem też akordeon koncertowy na ćwierćtonowy z dodaną oktawą subbasową w lewej stronie na zlecenie Akademii Muzycznej w Łodzi. Nad tym akordeonem pracowałem wtedy, gdy partytura była już gotowa, wyznaczona data koncertu, a bilety sprzedane. Nie było tylko akordeonu. Poproszono mnie o przyjęcie tego zlecenia, bo zawiedli Włosi z pewnej renomowanej wytwórni akordeonów w Castelfidardo. Musiałem się bardzo spieszyć. Instrument oddałem na trzy dni przed koncertem. Nie zawiodłem!

Dostałem także zadanie poprawienia klawiatury w harmonium. Muzyk, który zlecił mi to zadanie, narzekał na wylatywanie klawiszy podczas glissand. Warto zaznaczyć, że jest to cecha nawet nowych harmoniów. Rzeczywiście, sprawa okazała się mieć korzenie głęboko w konstrukcji. Znowu musieliśmy (współpracuję ze świetnym fachowcem od rzeczy niemożliwych – Arturem Strupiechowskim) „poprawiać fabrykę”, tym razem indyjską. Dodatkowo Artur przebudował dyspozycję tego instrumentu z 8′ – 8′ na 8′ – 16′ i porządnie wystroił.

Można zatem u mnie zamówić portatyw guzikowy, przebudowę akordeonu koncertowego na ćwierćtonowy, a także tuningować harmonium. Jednak otwarty jestem także na prace pionierskie. Na poparcie tego przyznam się do realizacji dość abstrakcyjnego zlecenia, mianowicie zbudowania strunowego instrumentu na bazie bryły kadrona. Tu też musiałem się spieszyć, ale także w tym przypadku nie zawiodłem. Instrument prezentowany był w 2019 roku na łódzkim Festiwalu Czterech Kultur.

Instrumenty zamawiają u mnie głównie profesjonalni muzycy, w każdym razie wszystkie niestandardowe prace, poprawki czy innowacje dokonywane są w oparciu o konsultacje z profesjonalistami. Tam, gdzie to posłuży instrumentowi i pozwoli odnaleźć pożądany dźwięk oraz barwę, modyfikuję utrwalone rozwiązania. Eksperymentuję, poszukuję jak poszerzyć możliwości dźwiękowe i pogłębić brzmienie instrumentu. Pracuję dłużej lub krócej – w zależności od wyzwania. Zrobienie prototypu portatywu zajęło mi 2,5 roku. Osobistym wkładem w każdy instrument jest szeroko pojęta forma, nowe możliwości techniczne, wyrazowe i muzyczne.

Bardzo ważni są dla mnie inni twórcy. Dlatego cenię sobie takie inicjatywy jak Targowisko Instrumentów. Możliwość uczestniczenia w kolejnych edycjach tej wspaniałej imprezy traktuję jako zaszczyt. To właśnie tu mogę spotkać ludzi podobnych do mnie. Ponieważ poświęcam instrumentom kawałek swojego zawodowego życia, kontakt innymi twórcami i ich dziełem jest dla mnie zawsze świeżą inspiracją. 

Dlaczego to robię? Bo lubię muzykę. Za każdym razem cieszę się, jak instrument zadziała tak, jak mi się wymarzyło. No, a jak zagra na nim wirtuoz, który wydobędzie z niego jeszcze więcej i pokaże cały potencjał… Instrumenty dają mi radość, ale taką, której jednak nie osiąga się „lekką rączką”. Na efekt trzeba się naprawdę napracować. Ale chyba warto.

Warszawa
tel. 502 828 304
mail: cyjorob@op.pl
Mój kanał na YT (Tomasz Dziubiński)

Andrzej Budz

Tagi: , , , , , , , , , , , , , ,

Jestem muzykiem, muzykantem, twórcą instrumentów, instruktorem, pasjonatem. Lubię o sobie myśleć jako o twórcy instrumentów. Lubię obcować z kulturą tradycyjną i przekazywać ją młodym pokoleniom.

Urodziłem się w 1980 roku w Nowym Targu. Pochodzę z góralskiej wielodzietnej rodziny (mam dziewięcioro rodzeństwa). Dorastałem w wiosce Groń w gminie Bukowina Tatrzańska, gdzie od najmłodszych lat miałem styczność z folklorem: śpiewaniem, muzykowaniem, tańczeniem. Moje ciocie śpiewały i tańczyły w zespole Ślebodni, wujkowie tańczyli, śpiewali i grali podczas wesel i spotkań rodzinnych. Grania na skrzypcach uczyli się jeszcze za młodu. Moi dziadkowie i wujkowie byli pasterzami – paśli owce w Tatrach w Dolinie Małej Łąki, bo tam mieliśmy własności. Moja rodzina to rodzina pasterska od prawieków. W Dolinie Małej Łąki stały szałasy pasterskie (najstarszy podobno z XVII wieku), które niestety zostały zburzone przez straż parku pod koniec lat 60 (w 1968 bodajże, jeśli dobrze pamiętam). Na tej polanie miał własność słynny dudziarz Stanisław Budz Mróz Lepsiok (Budzowie wywodzą się z Gronia). Dziadek słynnego dudziarza Józef Budz ur 1794 pochodził z Gronia.

Chodziłem do szkoły podstawowej w Groniu. Byłem wtedy członkiem zespołu regionalnego “Honielnik”, którego instruktorem, a zarazem kierownikiem był Jerzy Dudek – mój nauczyciel wychowania fizycznego, a zarazem mąż Marysi Dudek – kierowniczki zespołu “Zawaternik” w sąsiedniej wsi, w którym tańczyły starsze dzieci. Tam w końcu trafiłem. W 8 klasie szkoły podstawowej zacząłem uczyć się gry na skrzypcach. Skrzypce to moja miłość. Uczył mnie mój kuzyn Jacek Mucha. Bardzo zachęcał mnie do szkoły muzycznej, ale nie miałem instrumentu (nie było nas stać ) no i byłem za stary. Dzięki Agnieszce Gąsienicy Giewont (Agnieszka wszystkiego mi się dowiedziała) wylądowałem w końcu w ognisku muzycznym przy Państwowej Szkole Muzycznej w Nowym Targu u prof. Wiesława Bieniasza. Po 3 semestrach ogniska zdałem egzamin do szkoły muzycznej drugiego stopnia, ale niestety na kontrabas… Uczył mnie prof. Piotr Augustyn. Zostałem absolwentem tej szkoły. Równolegle kształciłem się w Zasadniczej Szkole Zawodowej w Zakopanem w klasie stolarstwa galanterii drzewnej i trenowałem łyżwy szybkie w szkole mistrzostwa sportowego. Po jakimiś czasie zaprzestałem sportu. Złożyłem papiery do Technikum Budownictwa Ogólnego w Zakopanem (słynna Budowlanka) i tu zdałem maturę.

Folklor zawsze był blisko mnie. Jeszcze za młodego chłopca stryj mojej mamy – Stanisław Budz i dziadek mojej mamy – Tadeusz Budz uczyli mnie, jak robić fujarki z wierzby. Takie proste fujarki, co to tylko piskają albo aż piskają. Jakoś to we mnie mocno zostało.  Ale na profesjonalne instrumenty długo nie było mnie stać. 

fot. Grzegorz Gaj

Moja przygoda z budową instrumentów pasterskich zaczęła się na dobre jakieś 6 lat temu. Wziąłem udział w warsztacie prowadzonym przez Jana Karpiela Bułeckę o budowie piszczałki bezotworowej, a potem w warsztacie o trombitach (warsztaty zainicjowała Agnieszka Gąsienica Giewont). Na tych warsztatach zostałem wtajemniczony w technikę budowy i zrobiłem moją pierwszą piszczałkę. W piszczałkach najważniejszy jest sposób strojenia. Nie znałem nikogo na Podhalu, kto by miał odpowiedni patent na strojenie. Grzebałem po sieci z miesiąc i nic nie mogłem znaleźć. W jakimś momencie odwiedziłem kolegę, którego tata Władysław Gacek, był moim nauczycielem od matematyki. On to wytłumaczył mi, że strojenie opiera się na pewnych stałych zależnościach matematycznych (jakiś ciągach arytmetycznych czy czymś takim). To pomogło mi opracować mój własny wzór wyznaczania otworów bocznych. Popatruję też na flety klasyczne i piszczałki robione przez różnych twórców i kombinuję, jak ulepszyć moje instrumenty.

Buduję instrumenty pasterskie. Do tej pory wykonałem: trombitę, końcówkę, palicę trzyotworową (maciatową), dwojnicę, piszczałkę sześciootworową, piszczałkę z kości siedmiootworową, piszczałkę z kości trójotworową, piszczałkę smaciarską dwu lub trzyotworową, okaryny z rogów wołowych, kaval macedoński, fujarę słowacką. Obecnie pracuję nad dudami podhalańskimi. Przy pracy nad nimi zbieram wiedzę i doświadczenia od różnych osób. Lepiej  tak pracować, niż metodą prób i błędów niszczyć materiał bez sensu. Jestem już blisko skończenia tych dud.

filmy: Grzegorz Gaj

Wszystkie te instrumenty można u mnie zamówić. Daję instrument z częścią mojej osoby. To ja go wykonałem i cieszę się, jak widzę, gdy na nim ktoś gra. Nie robię ich dużo, bo nie ma wielu ludzi grających na takowych instrumentach. 

Moje instrumenty są tradycyjne – nie zdobię ich przesadnie, bo dla mnie najważniejszy jest dźwięk. Nad instrumentem pracuję po to, żeby dobrze grał. Wyglądał też –  ale o tyle, o ile wyznacza to rysunek drewna, położony nań olej, delikatny lakierek czy politura.

Co takiego wyjątkowego, niezwykłego jest w instrumentach? To nie tylko drewno, co daje dźwięk. Kiedy instrument gra, jest niczym pędzel malarza, który dobiera odpowiednie barwy i maluje przepiękne krajobrazy. I to jest wielkie wzruszenie i radość. Choć zdarzały się sytuacje, po których chciałem z budowaniem skończyć.

Dla mnie każdy człowiek jest ważny i każdy twórca, bo każdy daje to swoje spojrzenie na instrument.

Moje marzenie to zostawić dla przyszłych pokoleń instrumenty i skończyć książkę, którą zacząłem pisać.

Zdjęcia z archiwum Andrzeja Budza 

Kontakt

Andrzej Budz
Dębno
telefon 505355734
budzband@gmail.com

Witold Vargas

Tagi: 

Mój ojciec miał podobno talent muzyczny. W szkole prowadzonej przez jezuitów, w której się uczył, ojczulkowie stawiali go na murku, żeby śpiewał. Ale nikt nawet nie pomyślał, by go wysłać do jakiejś szkoły muzycznej. “Muzyk?! Broń Boże! Toż to pijak!” – mawiało się. Ojciec więc, potajemnie, z własnych oszczędności sprawił sobie malutką harmonijkę i po jakimś czasie mistrzowsko na niej wywijał. Potem, już jako nasz tata, śpiewał głównie tanga przy niedzielnych grillach. Kiedyś powiedział do mnie: chodź, zrobimy fujarkę… Wzięliśmy kawałek trzciny, porządnej, grubej, wywierciliśmy ustnik jak należy, wetknęliśmy korek i… nic. Żadnego dźwięku. I tak zostało. Fujarki się po prostu nie udają. Dlatego ja nauczyłem się grać na quenie – fujarce bez ustnika. 

Rodzice wysłali mnie do szkoły muzycznej. Tym razem to ja stwierdziłem po pewnym czasie, że „…albo nie!”. Zaciągnąłem się do kapeli i przebrzdąkałem kilkanaście dobrych lat. “Varsovia Manta”  tak się nazywała kapela. Objechaliśmy calusieńką Polskę z koncertami. Po tym pomyśleliśmy: a gdyby tak grać polską muzykę ludową? Zaczęliśmy zmieniać repertuar. Okazało się jednak, że nowe pomysły już nie łączą nas tak jak stare. Rozeszliśmy się i każdy poszedł swoją drogą. 

Miałem marzenie, żeby grać tylko ze sobą. Żeby było sześciu Witków i żeby wszyscy myśleli tak samo o muzyce. Zajrzałem do archiwów rodzinnych. Nie znalazłem jednak żadnego śladu naprowadzającego na sześcioraczki. Nie – nie zostaliśmy jednak rozdzieleni na porodówce. Witek Vargas jest jeden. No to kupiłem sprzęt do nagrywania.  Zacząłem sklejać własne utwory,  dogrywając kolejne instrumenty. Niestety któregoś razu zepsuł się sprzęt i na tym moja przygoda z muzyką skończyła się. 

Z zawodu jestem ilustratorem książek i nauczycielem plastyki. Razem z Pawłem Zychem piszemy książki o polskich legendach i podaniach oraz o stworkach, które je zamieszkują. Prowadzę też warsztaty muzyczne i jeżdżę po Polsce jako opowiadacz bajek. Nie udało się mi się przestać grać. Dziś prowadzę zajęcia z gry na bębnach, tworzę zespoły dziecięce. Gramy głównie jazz, na czym się da. Efekty są naprawdę zaskakujące. 

Skoro nie mogłem rzucić grania, to zacząłem robić z dziećmi instrumenty. I jeśli mam się określić jako budowniczy instrumentów, to właśnie takich. Dziecięcych. Przeróżnych fujarek, trąb, saksofonów i fletni. Wykonuję je z materiałów łatwo dostępnych. Głównie z rdestu i z PCV. Ale stare pokrywki, balony, sprężyny też u mnie znajdują nowe życie. 

Czy można u mnie coś zamówić? Tak – najlepiej warsztaty dla dzieci. Na urodziny, na festiwale, jarmarki. Robimy instrumenty i tworzymy orkiestry. Jest dużo zabawy. To najważniejszy punkt programu. Na upartego można u mnie zamówić instrument. Ale równie dobrze można samemu pójść na łąkę, urwać badyl, zrobić dzióbek, kilka dziurek i wyjdzie na to samo. Poniżej załączam filmiki, jak to robić. Można też zerknąć na klip, ma którym cała orkiestra Witków gra na instrumentach zrobionych z jednego badyla. Jest tam trochę postprodukcji, ale ani jeden dźwięk nie jest sztuczny. Wszyściutko napędzane własnymi płucami. Takie autentyczne dylu, dylu na badylu.

Na stałe mieszkam w Warszawie. Na Gocławiu. Latem spędzam trochę czasu na Lubelszczyźnie. Tam też można do mnie wpaść. Ale trzeba się umówić. Często jestem w podróży. 

Kontakt
https://www.facebook.com/witold.vargas

Szczepan Dembiński

Tagi: , , , , , , , ,        

    Moją przygodę z muzyką zacząłem w wieku sześciu lat. Pierwszym instrumentem na którym uczyłem się grać była lira korbowa. Lekcji udzielał mi mój tata. Chęć wspólnego muzykowania z rówieśnikami sprawiła, że zostałem członkiem zespołu muzyki dawnej Rocal Fuza. Wtedy też zamieniłem koło i korbę liry na smyczek fideli. Przez lata koncertowania z Rocal Fuzą doskonaliłem umiejentności gry na fideli, rebecu oraz violi da gamba. Równolegle z działalnością kameralistyczną uczęszczałem do Państwowej Szkoły Muzycznej I i II stopnia im. Stanisława Moniuszki w Jeleniej Górze, gdzie zgłębiałem tajniki gry na wiolonczeli pod czujnym okiem pani Haliny Buszyńskiej.

Zabawne jest to, że wybrałem ten instrument tylko dlatego, że mój starszy brat już na nim grał a ja bardzo chciałem mu dorównać (nie było to łatwe wyzwanie). Los jednak sprawił, że już po  kilku pierwszych lekcjach zakochałem się w brzmieniu tego basowego odpowiednika skrzypiec.

zdjęcia Piotr i Dorota Piszczatowscy

Wybierając kierunek studiów, postanowiłem połączyć obie życiowe pasje i tak zostałem adeptem wiolonczeli barokowej. Ukończyłem Akademię Muzyczną im. Karola Lipińskiego we Wrocławiu, w klasie Bartosza Kokoszy (2017 – profil kameralno-orkiestrowy, 2019 – profil solistyczny) a następnie studiowałam u Hilary Metzger i Yaëlle Quincarlet (Pôle Supérieur de Musique de Poitiers – Pôle Aliénor). Technikę gry szlifowałem podczas kursów mistrzowskich z Rachel Podger, Alison McGillivray, Markusem Möllenbeckiem, Ageet Zweistrą Jakubem Kościukiewiczem, Teresą Kamińską i in. Obecnie występuje jako solista i kameralista. Jestem założycielem zespołu Ensemble Baroque du Poitou oraz członkiem grup: Das Lausitzer Barockensemble, Oak Brothers, Serenissima Res Publica i Projekt ’93.

Od najmłodszych lat przesiadywałem w warsztacie przyuczając się do lutniczego fachu. Mój tata – Ryszard Dominik Dembiński był uczniem Tibora Ehlersa (1917 – 2001) twórcy instrumentów ludowych oraz historycznych z Betzweiler-Wälde (Schwarzwald). Testując instrumenty wykonane przez ojca, zwróciłem uwagę, że każdy z nich potrzebuje zupełnie innego smyczka. Zaskoczyło mnie, że barwa oraz możliwości techniczne instrumentu tak bardzo zależne są od narzędzia, jakim wydobywa się z nich dźwięk. Po kilku latach bezowocnych poszukiwań smyczków odpowiednich dla moich archaicznych instrumentów postanowiłem samodzielnie nauczyć się je wytwarzać.

zdjęcia Piotr i Dorota Piszczatowscy

Początki były dosyć trudne. Do dziś kilkanaście nieudanych egzemplarzy spoczywa na dnie skrzyni starannie ukrytej przed ludzkimi spojrzeniami. Kolejne modele były coraz lepsze, czytałem też mnóstwo książek i artykułów związanych z tą tematyką. Przełomem okazał się staż u Antoine i Jérôme Lacroix w Poitiers (Francja). Czas spędzony w warsztacie przy Rue de la Cathédrale wspominam z ogromnym sentymentem. Intensywna praca, znakomita kompania, zapach kalafonii i czarnej kawy…

zdjęcia Piotr i Dorota Piszczatowscy

Można u mnie zamówić smyczki do instrumentów średniowiecznych, renesansowych oraz barokowych  tj.: rebec, viola da braccio, viola da gamba,  violone, skrzypiec, altówki, wiolonczeli i kontrabasu. Cały czas poszukuję kolejnych wyzwań. Wykonuję żabki w typie clip in oraz ze śrubką do naciągu włosia. Chętnie podejmę się również zrobienia smyczka nietypowego, na specjalne zamówienie.

zdjęcia Piotr i Dorota Piszczatowscy

 

Kontakt

Szczepan Dembiński

Świeradów-Zdrój
telefon: +48 691 049 589
e-mail: szczepan.dembinski@gmail.com

facebook: szczepandembinskibows

Dariusz Kubicki

Tagi: , , , , , , , ,


Z wykształcenia jestem akordeonistą, kompozytorem i…. astronomem. Ukończyłem Akademię Muzyczną w Bydgoszczy w klasie akordeonu i kompozycji. W tym samym czasie ukończyłem studia astronomiczne na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Instrumentem, na którym skończyłem szkołę muzyczną i studia, jest akordeon. Jeśli człowiek posiada wykształcenie muzyczne, to nauka gry na innych instrumentach przebiega znacznie szybciej – poprzez znajomość nut, jak i przyzwyczajenie do dyscypliny ćwiczenia.

Dudy były bardzo popularnym instrumentem w średniowieczu. Grano na nim także w wiekach późniejszych.  Zawsze chciałem mieć możliwość wcielenia się w średniowiecznego barda. Dudami szkockimi zainteresowałem się głównie za sprawą filmu Braveheart (ciekawostką jest, że muzyka do filmu została nagrana na dudach irlandzkich!). W tym czasie myślałem, że dudy i… kobza to ten sam instrument.

Pierwszą moją fascynacją były dudy szkockie. Kiedy zastanawiamy się nad kupnem Wielkich Dud Szkockich mamy do wyboru dwie drogi: zakup albo tanich dud produkowanych masowo w Pakistanie albo bardzo drogich prosto ze Szkocji. Dudy pakistańskie nadają się głównie na ścianę (za sprawą pięknego wyglądu). Myślę, że to ich główne zastosowanie. Do grania nadają się zwykle po znaczących przeróbkach. Wśród osób grających na dudach jest nawet takie powiedzenie: ,,pakistanów się nie kupuje, pakistanów pada się ofiarą”.

Po długim zastanawianiu się, co zrobić, postanowiłem w końcu zbudować dudy sam.  Ze skórzanego worka i … trzonków od grabi kupionych w markecie narzędziowym. A jak już zacząłem budować instrument dla siebie, to niehonorowo byłoby nie skończyć. I tak, 7-8 lat później, zrobiłem swoje pierwsze dudy! Oczywiście pomagało mi w tym wiele osób, począwszy od mojej żony, która pozwalała lwią część budżetu domowego przeznaczyć na nowe instrumenty, materiały czy narzędzia. Była podróż do Szkocji. Do Alana Wardona – uznanego ,,makera” dud, który chcąc nie chcąc, ujawnił mi sporo sekretów budowy tego instrumentu. Potem odwiedziłem Piotra Szutkę – krakowskiego twórcę, który zaznajomił mnie ze swoim warsztatem. To jest niespotykane w tym fachu. Piotrek, na koniec wizyty, wręczył mi kawał twardej blachy, żebym miał z czego zrobić swój pierwszy rozwiertak. Swoje konstrukcje konsultowałem następnie z dr Lindsayem Davidsonem – Szkotem, pierwszym człowiekiem, który ukończył studia na dudach. U dr. Davidsona bywam dość często, średnio co pół roku, aby pokazać nowości, które wymyśliłem i prosić o recenzję. Według mojej obecnej wiedzy jestem jedyną osobą robiącą szkockie dudy w Polsce. Poza tym wiele satysfakcji daje mi to, że moją pracą mogę pomóc przyszłym dudziarzom w wyborze i zdobyciu instrumentu.

Buduję Wielkie Dudy Szkockie (Great Highland Bagpipes), Małe Dudy Szkockie, dudy niemieckie (Hummelchen), dudy średniowieczne, a ostatnio za sprawą Tomasza ,,Conora” Hałuszkiewicza, także irlandzkie (Uilleann Pipes). Instrumentem podobnym do dud są szałamaje, które również wykonuję. 

Zdjęcia z archiwum Dariusza Kubickiego

W 2019 roku założyłem sklep internetowy copernicusbagpipes.com, w którym można kupić robione przeze mnie instrumenty. W 2020 roku do ekipy copernicusbagpipes dołączył pierwszy według mojej wiedzy student dudziarstwa w Polsce – Patryk Pawluczuk, który odpowiedzialny jest za sklep i część akcesoriów. Muszę podkreślić, że stroiki, jak i instrumenty, które wykonujemy do instrumentów, są standaryzowane w taki sposób, żeby stroik kupiony np. w Szkocji, czy Hiszpanii pasował do naszych dud. Często bowiem zdarzają się instrumenty, do których stroiki trzeba wykonywać osobno i nigdzie nie da się ich kupić. To bardzo kłopotliwe dla początkujących, dlatego staramy się trzymać standardów innych.

Instrument, który niejako sam wymyśliłem, to małe dudy średniowieczne. Uwielbiam je. Dudy te zbudowane są na bazie Małych Dud Szkockich, które dostałem od dr. Davidsona. Małe dudy to niezwykle przydatny instrument. Można na nich grać w domu – a to jest nie do przecenienia. Dudy mogą bowiem zniszczyć najlepsze relacje sąsiedzkie…Miałem kiedyś taką przygodę… Razem z żoną przygotowywaliśmy koncert – w programie świeżo napisany utwór na głos i głośne dudy galicyjskie. Trzeba gdzieś ćwiczyć. Niestety, granie w zamkniętym pomieszczeniu jest bardzo kłopotliwe z powodu wysokiego natężenia dźwięku. Muzykowanie na powietrzu to zupełnie co innego – tembr dźwięku staje się podniosły i elegancki. Zawsze kiedy zbliża się koncert, wykorzystuję każdą nadarzającą się okazję do ćwiczeń i wożę dudy w samochodzie. Tak było i wtedy. Któregoś razu, w drodze do domu, przystanąłem przy polu rzepaku i chwilę pograłem. Po paru dniach okazało się, że byłem słyszany 3 km dalej – usłyszała mnie znajoma ze szkoły muzycznej. A nie grałem na dudach szczególnie głośnych w swojej klasie! 🙂

Budowę instrumentu zaczynam od znalezienia odpowiedniego kawałka drewna. Ten kawałek musi schnąć czasem kilka lat.  Trzeba czekać. Generalnie staram się używać drewna już wysuszonego albo z drzewa ściętego kilka lat wcześniej. Materiał kupuję w sprawdzonym miejscu. Najbardziej lubię drewno egzotyczne – popularnym jest grenadill (African Blackwood). Jest to bardzo twarde drewno, a przez to łatwe do toczenia.Twardego drewna nie trzeba też lakierować, by chronić przed wilgocią. Wystarczy konserwacja olejem lub woskiem. Drewno grenadill jest niestety bardzo drogie i coraz rzadsze. Na szczęście do produkcji instrumentów nadaje się też wiele gatunków drewna krajowego: śliwa, jesion, buk, jawor, grusza czy nawet jarzębina (zbyt często lądują jako opał w piecu). Z drewna krajowego najbardziej lubię jesion. Co ciekawe: dąb, król polskich drzew, jest bardzo niewdzięcznym tworzywem – wymaga specjalnej technologii. Dudy można również wykonać ze specjalnego tworzywa zwanego delrinem albo polioxymetylenem. Instrument wykonany z tego materiału jest niezwykle odporny na wahania temperatury i uszkodzenia mechaniczne. Niestety brzmi gorzej. Ale zawsze można go mieć w samochodzie – czy upał, czy zima jest na czym grać! Od jakiegoś czasu zacząłem drukować dudy na drukarce 3D. To pozwoliło znacząco obniżyć cenę – practice chanter można już kupić od 100 zł! Najdziwniejszymi instrumentami, które zrobiłem były gwizdki naśladujące pohukiwanie sowy. Zamówienie przyszło z Wielkiej Brytanii. Nie było proste w realizacji… Gwizdki miały być wydrążone w jednym kawałku drewna i to z korą oraz zachowaniem naturalnego kształtu gałęzi. 

Można u mnie zamówić: dudy szkockie (małe i wielkie), dudy Hummelchen, dudy średniowieczne, małe dudy średniowieczne, dudy irlandzkie (Uilleann Pipes) oraz wszelkiego rodzaju szałamaje (practice chanter, czyli przebierki ćwiczebne). Można do mnie zadzwonić, porozmawiać. Nie mam oporów, żeby polecić dudy innych producentów albo naprawić dudy (np. zrobione w Pakistanie). Całą gamę instrumentów i akcesoriów można  zobaczyć na stronach www.bagpipes.pl i www.copernicusbagpipes.com .

Zdjęcia z archiwum Dariusza Kubickiego

Kontakt

Dariusz Kubicki
facebook.com/Copernicus-bagpipes

 

 

Krzysztof Strzelecki

tagi: ,

Kiedy sięgam pamięcią wstecz, uświadamiam sobie, jak bardzo od najmłodszych lat interesowała mnie i wciąż interesuje praca z drewnem. Snycerstwo – rzeźba, drobne dzieła meblarstwa artystycznego oraz rysunek techniczny i klasyczny z drewnem związany. Na równi z drewnem pociągała i pociąga mnie muzyka. Od dziecka jestem jej wielkim miłośnikiem. Muzyka jest jak powietrze niezbędne do życia duszy. W sztuce budowania instrumentów muzycznych spotkają się muzyka i praca z drewnem, rzeźba i dźwięk.
Matka i ojciec instrumentu muzycznego.

Czuję się bardziej artystą rzeźbiarzem i stolarzem niż muzykiem. Więź z drewnem zawiązałem we wczesnych latach, rzeźbiąc i budując najróżniejsze figury. Budowanie instrumentów sprawia mi satysfakcję. Myślę jednak, że na tym etapie mojej pracy nad instrumentami jest to jeszcze amatorska i stosunkowo młoda pasja.

Pociągają mnie współczesne poszukiwania w dziedzinie budowy instrumentów: nowoczesne techniki, rozmaite eksperymenty i wykorzystanie nowych materiałów w starych, sprawdzonych projektach. Postęp techniczny daje nam nowe możliwości, dlaczego nie spróbować?

Do budowania instrumentów zainspirował mnie kolega Mark Kudriashov. Przyłączyłem się do budowy pozytywu. Instrument gra po dziś dzień. Jest to nasz pierwszy wspólny projekt.

Nie potrafię odpowiedzieć, jaka grupa instrumentów stanie się moją największą pasją. Z pewnością jednak będą to instrumenty związane z drewnem. Pracując nad jakimś instrumentem, myślę o drewnie, które obrabiam –  gdzie rosło drzewo, z którego pochodzi, jaka była jego historia, co pamięta. Drewniana rzeźba nie jest tylko i wyłącznie dziełem rzeźbiarza, tak jak drewniany instrument nie jest tylko i wyłącznie wynikiem pracy artysty rzemieślnika. Jest również dziełem natury – drzewa stają się współtwórcami instrumentów. Artysta przecenia często własny wysiłek względem zasług natury. Choć tworzy instrument nawet kilka lat, drzewo rośnie stulecia, aby jego drewno stało się odpowiednim materiałem do budowy instrumentów. 

Wielka praca lutnika i natury tworzy wspaniały efekt. Od świata materii w kierunku nieuchwytnej muzyki. Teraz oto serce lasu zaklęte w desce, bije w rytmie taktu, śpiewa poprzez instrument, brzmi struną, dudni słupem powietrza w głębi piszczałki organowej.

fot. z archiwum Krzysztofa Strzeleckiego

Kontakt:
11-500 Giżycko

rmi.instruments@gmail.com
Tel: 501820739

Sylwek Białas

Tagi: , , , , , , , , , , ,    

 Jestem muzykantem i twórcą instrumentów. 

     Kiedyś sąsied podarował mi piscołe jednootworową i zapragnołem samemu zrobić podobną. Tak to się zaczeło… Uczyłem się od Stanisława Piwowarczyka, Zbyszka Wałacha, Drahosa Dalosa, Franciska Skurcaka. Moim własnym wynalazkiem jest okaryna drzewiana o kształcie, który sam wymyśliłem. 

     Staram się budować takie instrumenty, by cieszyły odbiorców. Do tej pory zrobiłem około 500 instrumentów z Żywiecczyzny, Opoczyńskiego i z Bałkanów: fujarki, piscoły, dwojnice, okaryny drzewiane i rogowe, rogi sygnałowe, gwizdki, słomcoki z zyta i szuwara, gajdzice, piscoły i szałasznice. 

     Każdy z tych instrumentów jest osobny. I osobisty. Natura sprawia, że drewno zawsze daje inny, niepowtarzalny dźwięk. Ja staram się pięknie wyrzeźbić, wypalić, ozdobić, co trzeba. Wszystko robię własnoręcznie. Obrabiam myślą. Wsłuchuje się, wpatruję, obmyślam – to już nie jest zwykły przedmiot. Kocham drewno, a kiedy jeszcze pięknie odpowiada mi muzyką – to dla mnie najwspanialszy moment. 

     Cierpliwości nauczyłem się przy instrumentach. Miałem taką przygodę, że instrument, który zrobiłem, najpierw nie grał, potem zaczął grać, potem przestał grać… Odłożyłem go na “jutro”.  Po jakimś czasie zagrał. I to jak!  Pracuję 2-3 godziny dziennie. Instrumenty zamawiają u mnie muzycy, muzykanci i zwykli ludzie. Mam nadzieję, że daję ludziom radość.

Zdjęcia z archiwum Sylwka Białasa

Kontakt

Sylwek Białas
Bielsko-Biała
fb profil –  Sylwek Białas muzyka z patyka

 

Stanisław Bafia

Tagi: , , , , , , , ,

 

Nazywam się Stanisław Bafia i jestem lutnikiem. Chociaż… jako mały chłopiec myślałem, że będę lotnikiem.

Urodziłem się i wychowałem w Gliczarowie Dolnym. Tam też chodziłem do szkoły podstawowej i od małego grałem na akordeonie. Pewnego razu rodzice zapytali mnie, czy chciałbym uczyć się w szkole muzycznej. Chętnie przystałem na ten pomysł i w wieku 9 lat zacząłem uczęszczać do szkoły muzycznej w Poroninie.

Jakoś w tym czasie, w któreś wakacje, kolega pokazał mi swoje książki o lotnictwie.  I niespodziewanie samoloty – ich budowa, rozmaite modele i historie z nimi związane, wciągnęły mnie bez reszty. Zacząłem kolekcjonować zdjęcia, czasopisma, książki – wszystko, co z nimi się wiązało. Za jakiś czas wpadłem na pomysł, żeby robić drewniane modele samolotów. Dlaczego drewniane? Bo nie wiedziałem, że można kupić gotowe części z plastiku, a z drewnem miałem do czynienia od urodzenia. Mój Tata – doskonały cieśla – bez przerwy opowiadał o swojej pracy, o drewnie, o lesie i … o muzyce na skrzypcach, na których gra do dzisiaj. 

Kiedy budowałem modele samolotów, nie byłem świadomy, że stopniowo sama praca z drewnem stawała się ważniejsza od tego, co w końcu powstawało. Coraz częściej też pomagałem Tacie w różnych zadaniach ciesielskich i coraz częściej ściągałem ze ściany jego skrzypce.

Kiedy moja edukacja w szkole podstawowej dobiegła końca, kończyłem też I stopień szkoły muzycznej. Mój nauczyciel akordeonu zaproponował mi kontynuację nauki gry w szkole II stopnia. Jednak mnie ciągnęło gdzie indziej. I tak, w 1997 roku, rozpocząłem naukę w Państwowym Liceum Sztuk Plastycznych im. A. Kenara w Zakopanem, na kierunku lutnictwo artystyczne. W szkole tej, pod okiem prof. Stanisława Marduły, wykonałem swoje pierwsze instrumenty. Dalej już wszystko zaczęło kręcić się wokół instrumentów smyczkowych.

Zdjęcia: Piotr i Dorota Piszczatowscy

Po szkole średniej przyszedł czas na studia. Kontynuowałem naukę zawodu lutnika na Akademii Muzycznej w Poznaniu (jedynej szkole wyższej w Polsce kształcącej lutników) pod kierunkiem prof. Antoniego Krupy. Podczas studiów zbudowałem 9 instrumentów: skrzypce, altówki oraz violę da gamba. W międzyczasie brałem udział w rozmaitych projektach muzycznych jako skrzypek, sekundzista i kontrabasista. 

Obecnie prowadzę swoją pracownię lutniczą w Ciścu, w Beskidzie Żywieckim. 

Zdjęcia: Piotr i Dorota Piszczatowscy

Tu buduję instrumenty klasyczne (skrzypce, altówki, wiolonczele) oraz ludowe (złóbcoki i piszczałki). Wykonuję również bardzo dużo renowacji instrumentów i smyczków. Gram muzykę góralską. Pomiędzy tymi rozmaitymi aktywnościami wychowuję dzieci – dosłownie z dłutami i instrumentami w rękach. Moja pracownia mieści się w naszym domu. Mam blisko siebie – i dzieci, i instrumenty i narzędzia.  

Zdjęcia z archiwum Stanisława Bafii

Kontakt:

Stanisław Bafia
Cisiec
501437962
lutnik.stbafia@gmail.com
facebook.com/lutnikst.bafia