Galicyjskie 2025 – REGULAMIN
GALICYJSKIE 2025 – POTAŃCÓWKA
NAUKA GRY
NAUKA GRY
INDYWIDUALNA I WSPÓLNA
ZRÓB PIERWSZY KROK
ROZWIŃ SKRZYDŁA
Kto ma oczy, niechaj słucha
Powyższa fotografia pochodzi ze zbiorów z Instytutu Historii Sztuki UJ, opublikowana w Tece Grona Konserwatorów Galicji Zachodniej, aut. Stanisława Tomkowicza 1900 r.
Aby usłyszeć dźwięki instrumentów muzycznych, wystarczy czasem nieco szerzej otworzyć… oczy. Jeśli zajrzymy do wnętrza kolegiaty w Bieczu, zobaczymy tam unikatowy renesansowy pulpit muzyczny ozdobiony płaskorzeźbami przedstawiającymi muzykujących mieszczan. Przyglądając się tym postaciom i instrumentom, które trzymają w rękach, możemy usłyszeć muzykę dawnych czasów. Muzykę, której nie dokumentują niemal żadne inne źródła z tego miasta. Zachęcam do obejrzenia tego niebywale cennego zabytku (na przykład przy okazji pobytu na Galicyjskim Targowisku Instrumentów). Tym bardziej, że jest on znacznie bardziej wiarygodnym świadectwem historii XVII wieku, niż popularny ostatnio serial, ukazujący te czasy w wyjątkowo krzywym zwierciadle.
Dla lepszego zrozumienia scen przedstawianych na bieckim pulpicie warto najpierw wyobrazić sobie miejsce, w którym chcielibyśmy się znaleźć. Jesteśmy w Bieczu – jednym z najważniejszych miast Rzeczpospolitej Obojga Narodów, w centrum dawnego województwa krakowskiego. Miasto jest własnością polskich królów i cieszy się licznymi ich przywilejami, m.in. prawem organizowania corocznego jarmarku, który trwa aż tydzień.
Gdy przejdziemy się po straganach ustawionych na rynku, możemy wejść do największej w mieście świątyni, wzniesionej z inicjatywy przybyłych tu licznie niemieckich rzemieślników. To jeden z najznakomitszych zabytków późnego gotyku w Polsce, nawiązujący do stylu architektury sakralnej Bawarii, Karyntii i Tyrolu. Pod koniec XVI wieku kościół uzyskał rangę kolegiaty. Wystarał się o to książę Jerzy Radziwiłł, który pełnił ważne funkcje dyplomatyczne, a od roku piastował urząd biskupa krakowskiego. Przechodząc wzdłuż nawy głównej kościoła mijamy renesansowe kaplice, którymi opiekowali się członkowie działających w mieście cechów: krawców, szewców, stolarzy, snycerzy, tkaczy, piekarzy, rzeźników i kowali.
Po obydwu stronach prezbiterium widzimy stalle przeznaczone dla członków kapituły, ufundowane także przez bieckich mieszczan. Pomiędzy nimi stoi wspomniany już pulpit.
Pulpit składa się z czworobocznej szafki, służącej do przechowywania ksiąg z nutami i stojącego na niej ostrosłupa (również czworobocznego,
ale obrotowego), na którym księgi te można wygodnie oprzeć. Górna część pulpitu ozdobiona jest wizerunkami św. Andrzeja i św. Wawrzyńca, które podczas niedawnej konserwacji ujawniły oryginalne barwy renesansowych polichromii. Wizerunkom tym towarzyszą umieszczone w kartuszach gmerki – znaki cechowe, świadczące o tym, że ich fundatorami byli również bieccy mieszczanie. Widzimy, jak wokół pulpitu gromadzą się uczestniczący w liturgii muzycy. Jest to akustyczne centrum świątyni, miejsce spotkania ich głosów, ale także ich spojrzeń… Biecki pulpit – podobnie jak i tego typu konstrukcje, zachowane do dziś w kościołach Europy – umożliwia postawienie czterech ksiąg z nutami dla zgromadzonych wokół niego muzyków. Zwyczajowo korzystali z niego reprezentanci niższego kleru (np. mansjonarzy), odpowiedzialni za deklamację liturgicznych czytań i śpiew chorałowych części liturgii.
Na dolnej części bieckiego pulpitu znajdują się unikatowe przedstawienia muzykujących mieszczan. Sugerują one, że mebel ten służył również świeckim uczestnikom liturgii, którzy zobowiązani byli do ozdobienia jej muzyką wokalną i instrumentalną. Na jednej ze ścian dolnej szafy pulpitu umieszczony jest wizerunek świętych Piotra i Pawła – obydwaj patroni Biecza opierają się o kartusz z monogramem miasta (ozdobna litera „B” otoczona kolejnymi gmerkami i datą „1633”). Na trzech pozostałych stronach szafy przedstawione są postaci muzyków. Na pierwszej ścianie widzimy czteroosobowy zespół składający się z trębaczy, pomorcisty (?) i kotlisty; na drugiej przedstawieni są muzycy grający na puzonie wąskomenzurowym, sztorcie (czyli dulcianie – prototypie fagotu) oraz cynku (zw. także kornetem), którzy towarzyszą jednemu wokaliście. Inny skład wokalno-instrumentalny widnieje na ostatniej stronie pulpitu: poza śpiewakiem widzimy tu dwóch muzyków grających na wiolach (altowych albo tenorowych) i organistę akompaniującego im na pozytywie, któremu grę umożliwia poruszający miechami kalikant.
Wszystkie te przedstawienia mogły mieć oczywiście funkcję symboliczną i odzwierciedlać jedynie wyobraźnię snycerza zatrudnionego przez bieckich mieszczan do zilustrowania ich intencjonalnej obecności w kolegiacie. Ujawniają jednak wiele cech symptomatycznych – począwszy od dosyć zindywidualizowanych rysów twarzy aż po charakterystyczne detale ich mieszczańskich strojów. Pozwala to przypuszczać, że wizerunki te w jakiejś mierze są także dokumentacją lokalnej praktyki wykonawczej. Jeśli prawdą jest, że biecki pulpit służył działającemu w mieście bractwu muzycznemu, to na podstawie utrwalonych na nim przedstawień można się pokusić o rekonstrukcję tego zespołu. Składał się on być może z trzech chórów wokalno-instrumentalnych, zróżnicowanych pod względem barwy, podobnych do tych widocznych na płaskorzeźbach. Hipotezy na ten temat trzeba oczywiście stawiać ostrożnie, bo ikonografia rzadko jest precyzyjnym odwzorowaniem rzeczywistości historycznej. Jednak przedstawione na bieckim pulpicie grupy zasadniczo odpowiadają konwencjom znanym z praktyki wykonawczej tej epoki.
Pierwsze dekady XVII wieku były bowiem czasem bezprecedensowej emancypacji muzyki instrumentalnej, która właśnie wtedy zdobyła trwałe miejsce w praktyce wykonawczej wielu kościołów. Wprawdzie nieznane są obecnie inne źródła z Biecza, które potwierdzałyby obecność tej praktyki, byłaby ona jednak całkiem prawdopodobna w perspektywie wyżej przedstawionych okoliczności. Zresztą właśnie czas sporządzenia bieckiego mebla zbiega się z pierwszymi fundacjami zespołów wokalno-instrumentalnych, uruchamianych w wielu ważnych ośrodkach muzyki kościelnej tego czasu. Jeśli zespoły takie fundowane były wówczas w Krakowie, Lublinie, Płocku czy Łowiczu, to równie możliwe to było i w Bieczu. Zachowanym śladem uczestnictwa tamtejszego bractwa muzycznego w uroczystościach kościelnych są archiwalia z tego miasta, dokumentujące honoraria dla muzyków z tytułu odbywanych w bieckiej kolegiacie nabożeństw.
Jeśli w Bieczu faktycznie działało w XVII wieku bractwo muzyczne, to należy przypuszczać, że było ono zorganizowane wedle zasad analogicznych do lepiej udokumentowanych cechów muzyków czynnych w innych miastach Rzeczpospolitej. Muzycy ci podlegali organizacyjnie władzom miejskim. Byli więc obligowani do muzycznego uświetniania nabożeństw celebrowanych w głównym kościele miasta, będącym wizytówką ich mecenatu artystycznego i to nie tylko w domenie sztuk wizualnych. Kształcenie muzyków cechowych podlegało zaś tym samym, co gdzie indziej, zwyczajom: adept muzycznego rzemiosła był najpierw uczniem, następnie czeladnikiem, a w końcu mistrzem. Zmianę statusu w obrębie cechu warunkował czas odbytego stażu i złożony przez władzami egzamin. Gdy wykształcony muzyk miał już prawo do publicznego wykonywania zawodu, otrzymywał z kasy miejskiej stosowne wynagrodzenie i cieszył się miejskimi przywilejami. Jego wizerunek mógł też pewnie wtedy być utrwalony w dziełach sztuki plastycznej, które w wielu miejscach stanowią jedyne zachowane świadectwa, które poświadczają żywą praktykę muzyczną. Właśnie z takim przypadkiem mamy do czynienia w Bieczu. Tu, aby usłyszeć instrumenty minionych epok, trzeba się najpierw odwołać do zmysłu wzroku…
prof. dr hab. Tomasz Jeż – muzykolog z Warszawy, z pochodzenia Galicjanin. Interesuje się kulturą muzyczną Europy środkowo-wschodniej XVI i XVII wieku. Fascynują go tematy nietypowe, źródła zaginione i niezbadane dotąd narracje. Myśli o tym, aby iść przed siebie.
http://imuz.uw.edu.pl/instytut/pracownicy/dr-hab-tomasz-jez/
Wędrówki pieśni, czyli o muzyce chasydów nie tylko w Galicji
ilustracja: „Taniec chasydów”, Herszel Danielewicz (1882–1941), litografia ze zbiorów ŻIH / SŻIH, depozyt w ŻIH
Wędrówki pieśni, czyli o muzyce chasydów nie tylko w Galicji
Sekretem szczęśliwego życia jest, jak mawiają niektórzy, harmonia i wewnętrzna integracja doświadczeń i celów. Tak dzieje się, gdy wszystko, co robimy, przenika głęboka jedność i poczucie sensu. Nawet – albo zwłaszcza! – muzyka, którą gramy, której słuchamy, jest częścią duchowego wglądu, relacji ze światem, zarówno w codzienności, jak i w jego wymiarze transcendentnym.
Tak właśnie swoją muzykę traktują chasydzi. Każdy aspekt ich życia, także zwykła codzienność, ma wymiar religijny. Wszystko ma znaczenie, każdy dźwięk, wszystko jest odwołaniem do rzeczywistości niewidzialnej. U podstaw takiego wglądu leży nauka chasydów, oparta w dużej mierze na mistycyzmie kabały luriańskiej, twórczo interpretowanej i rozwijanej przez twórcę ruchu, Izraela ben Eliezera, zwanego Baal Szem Tow (co znaczy po hebrajsku: mąż dobrego imienia) oraz jego następców. Baal Szem Tow żył na Podolu w latach 1678-1760 i rozwinął tam nową drogę dla wyznawców judaizmu, kierując swe nauki szczególnie do ludzi biednych, prostych i nieuczonych. Dobra nowina, którą głosił, zakładała, że nie potrzeba być mędrcem, by prawdziwie oddawać chwałę Bogu. Objawienie transcendencji jest blisko, wystarczy religijna intencja (po hebrajsku kawana), by doznać wglądu, by znikło poczucie odłączenia, by człowiek był szczęśliwy.
Muzyka grała w tym wszystkim niepoślednią rolę. „Są pałace w niebie, które otwiera tylko pieśń” – mawiali cadycy (cadyk po hebrajsku znaczy: sprawiedliwy), czyli duchowych przywódców społeczności chasydzkich. Pieśń, zwana nigunem (słowo to obejmuje także szersze, niezwykle ciekawe pole znaczeniowe), jest modlitwą, ale trochę tak, jak modlitwą może być wszystko, co robimy. Jest natychmiastowym i bezwarunkowym połączeniem z Najwyższym, o ile towarzyszy temu wspomniana intencja. Może służyć samotnej kontemplacji w języku bez słów, jaki oferuje muzyka. Może też być okazją do wspólnotowego zjednoczenia z innymi ludźmi, prowadzić wręcz do ekstazy wyrażanej w tańcu. Bo nigun jest także i przede wszystkim wyrazem radości płynącej z zaufania, poczucia, że się jest w dobrych rękach, że wszystko dzieje się tak, jak powinno.
Jest wiele rodzajów nigunów, jak również wiele stylów chasydzkiej muzyki. Każdy lokalny ośrodek, zwany dworem, miał nie tylko swojego charyzmatycznego przywódcę, lecz także często – swoją własną muzykę. Jej twórcami byli sami cadycy lub inne, obdarzone talentem osoby. Przez długi czas melodie te nie były zapisywane, lecz przechowywane w ludzkiej pamięci. A powstawało ich bardzo wiele, w niektórych dworach na każde święta komponowane były nowe niguny, towarzyszące momentom liturgii oraz śpiewane podczas uroczystych, celebrowanych posiłków na dworze cadyka. Ceremonia ta, zwana tisz (od słowa w jidysz, oznaczającego, po prostu, stół), przyciągała chasydów nawet z dalekich miejscowości. Każdy z nich chciał chociażby z daleka zobaczyć rebego, posłuchać jego nauk, wspólnie się modlić i wreszcie, nauczyć się nowych nigunów. Wspomninał o tym m.in. folklorysta Abraham Rechtman, uczestnik etnograficznej wyprawy do Strefy Osiedlenia, podjętej jeszcze przed pierwszą wojną:
„Kiedy chasyd jechał do rebego na święto, najpiękniejszym prezentem, jaki mógł przywieźć od niego dla swoich przyjaciół, był nowy nigun. W sztyblu natychmiast podchwytywano melodię i śpiewano z wielką radością, w boskim natchnieniu. Przy śpiewie bogaci i biedni zdawali się równi.”
Niguny zatem miały naturę wędrowną – rodziły się na chasydzkim dworze, a potem docierały w dalekie strony wraz ze zwolennikami cadyka. Niektóre tych wędrówek miały za sobą tyle, że ich tożsamość ulegała zatarciu i zapomnieniu, należały zatem do wszystkich i bywały często śpiewane tam, gdzie chasydzi nie mieli szczęścia do muzykalnego przywódcy i nie znalazł się nikt inny, kto mógł pełnić jego rolę. Zwane były weltsnigunim, czyli dosłownie „niguny świata”. Jednak duża liczba pieśni kojarzona jest wciąż z konkretnymi ośrodkami, tworząc swoisty mikrofolklor miejsca, jego unikalny genius loci.
W Galicji obecność chasydów była mocno zaznaczona niemal od początków chasydyzmu, którego pełny rozkwit nastąpił tam w drugiej połowie XIX wieku. Na obecnym terenie Polski mieściło się kilka bardzo ważnych ośrodków, wśród których szczególną sławę zdobyły m.in. Leżajsk, Ropczyce, Rymanów, Nowy Sącz i Bobowa. Z tym ostatnim miejscem wiąże się niezwykle ciekawa tradycja muzyczna i wiele ciekawych melodii. Założycielem chasydzkiej dynastii z Bobowej był charyzmatyczny Szlomo Halberstam, wnuk Chaima, słynnego cadyka z Nowego Sącza. Jego potomkowie kultywowali muzykę na dworze w Bobowej, tworząc setki nigunów. Najbardziej chyba spektakularnym momentem, gdy można było wiele z nich usłyszeć (szczególnie tych tanecznych, radosnych) było wesele córki Benziona Halberstama, Nechamy Goldy, które odbyło się w 1931 roku. Przybyło na nie, głównie z Krakowa, miasta pana młodego, blisko pięć tysięcy gości. Wielu z nich przebranych było w historyczne stroje, ceremonii towarzyszyła orkiestra (w skład której wchodziły m.in. smyczki, blacha oraz wielki bęben). Wesele to zapisało się w lokalnej ( i nie tylko) pamięci na tyle, że w 2013 roku zorganizowano historyczną rekonstrukcję tego wydarzenia.
Najbardziej interesujące sprawy mają miejsce na stylu, w spotkaniu, w relacji. Chasydzka muzyka nie funkcjonowała w próżni, ulegała wpływom miejscowym. Czasem zmieniała tożsamość, chociażby wtedy, gdy była zapożyczana, jak głosi wiele legend, z pasterskich melodii granych na fujarkach, zasłyszanych gdzieś po drodze. Chasydzi mawiali wówczas, że zostały one odnalezione, ich fałszywa tożsamość odrzucona jak niepotrzebna skorupka, a rozproszona iskra boża, zawarta w pieśni – przywrócona do jej boskiego źródła. Jednak te niguny, choć zmienione i funkcjonujące w innym już zupełnie muzycznym uniwersum, do dziś noszą ślady swego dawnego wcielenia: a to starej ludowej piosenki, „kawałka” zasłyszanego w teatrze (tak!), a to mazurka, a może i krakowiaka, którego przecież tak często grano w tych okolicach… Bo muzyka granic nie ma, a sama potrafi przekraczać niemal wszystkie, które postawi jej człowiek.
O tym wszystkim (i jeszcze innych sprawach) opowiem Państwu podczas Galicyjskiego Targowiska Instrumentów w Szymbarku, 31 maja 2025 roku. Serdecznie wszystkich zapraszam na spotkanie!
dr Agnieszka Jeż, Żydowski Instytut Historyczny im E. Ringelbluma w Warszawie