Stefan Witek

 tagi:

fot. Piotr i Dorota Piszczatowscy

Ze Stefanem Witkiem rozmawiał Piotr Piszczatowski
Nie byłoby tej rozmowy gdyby nie Jan Malisz – Janku dziękujemy!

 

Piękny instrument!

– No… jeśli chodzi o te organy, to se umyślałem sam. Nikt mi nie pomagał. Żona była zła, bo siedziałem w szopie całymi dniami. Co ty tam robisz?! – pytała.  Ale w końcu wyszło. Pół roku robiłem – od lutego do lipca.

Kiedy to było?

– W 1997 chyba. A może 1991? Nie pamiętam, popatrz pan, tu jest napisane… tu z boku.

1997 rok. A skąd pomysł?

– Ja tak wymyślił. Oj, com ja wymyślał! Tu, w Rzepienniku, miałem szwagra organistę. Któregoś razu byłem u niego w kościele podczas mszy, na górze. I tak się wpatrywałem w te organy. W końcu powiedziałem: “Poldek, to daj mi jedną trubkę. Spróbuję zrobić organy.”

Aaa… na wzór ta trąbka, tak?

– No… tak. “A to weź se, godo, która ci pasuje”. To i wziąłem. To było akurat fis. Znalazłem na akordeonie ten fis i zacząłem robić trubki i w dół i do góry. Zrobiłem drugą trubkę, trochę krótszą, to wysło F, później długszą, wysło G. Se myślę:” Dobra…to już bedzie…”. No i tych trubek narobiłem: i dłuższych i krótszych. A później stroiłem. Jak mi te trubki już wydawały się, że będą grały, dopiero chwyciłem się robić podstawę, klawisze i całą mechanikę, żeby to funkcjonowało. I w końcu wszystko to na blat. Na tym blacie dopiero popodpinałem wężyki do klawiatury. I tak zrobiłem. 

A deski kupowałem od sąsiada tak po dwie, po trzy. Jakżem wyrobił, to chodziłem po następne. I w końcu dwa klocki porżnietych desek wykupiłem. To muszą być świerkowe deski. Sosna nie będzie. Świerk najbardziej przepuszcza głosy. Ma takie pola jak i w skrzypcach. 

A te dwie… cztery trubki najdługsze to wystawały ponad dach, bo ja to wszystko w szopie robiłem, a szopa nisko. To musiałem dachówkę wyjąć, żeby się te trubki mieściły. I ponad dach te organy wyszły.

A jakieś koncerty pan urządzał?

– Na tych organach? Nie.  Znaczy wtedy, co łodbiór tego instrumentu był, to wtedy tak (śmiech).

W stodole? (śmiech)

– W szopie. Jeden raz my grali. Całą noc my grali. Jak zrobiłem te organy, to se pomyślałem, że dobrze grać na tym nie umiem. I wymyśliłem, że kupię jakiej wódki i zawołam kolegę. Przyjdzie, to mi pogra. Całą noc my tu śpiewali i grali. A tak rycało na całą okolicę! Do rana my wtedy buceli.

I byłem bardzo usatysfakcjonowany, że mi to wyszło i że mi się to łodezwało. Tyle roboty. 

Jeden sąsiad potem mi godo: “Co to u was się wyprawiało? Msza jaka, cy co?” Bo to takie granie, jak w kościele. A nikt we wsi nie wiedział, że ja takie coś robię.  

fot. Piotr i Dorota Piszczatowscy

I potem te organy przeniósł Pan do domu?

– No. Łone się dzielą. Tutaj idzie – te listewki dwie trzeba odkręcić i połowę się zdejmie. Oknem my musieli je tu ciągnąć. (śmiech) Jak ja tu wstawił te organy, to tak tu stoją. Już ich nie wyniesie (śmiech). No i jeden tu przyjechał do mnie w gości i godo: “Co ty tu mas taką suchalnicę?” (śmiech) 

No… można by połączyć sprawy: trochę grać, a trochę suszyć. (śmiech) A mógłby pan coś odkręcić, żebyśmy zajrzeli do środka?

– Tu jest dziura. Co tu pajęcyn, co kurzu! To jest tako sprawa. Tu łod każdego klawisza jest drucik i łon ma tam wiatrownicę, całą paczkę. I z tamtej strony łotwiera powietrze. Jak przyciśnie, to ta klapka łotworzy powietrze i tam to powietrze leci. A tam jest register. Do tego registra są podpięte jedne głosy i drugie. No i tu się przesuwa te registry W ten sposób właśnie działa. A… i tu są takie wężyki. Te węże są niedobre. One są dla takich średnich głosów. 

A wężyki skąd?

– Od elektryki.

No właśnie… Myślałem, że ogrodowe. (śmiech)

– Nie, od elektryki, do ścian. Do tych cienkich głosów powinny być cieńsze wężyki, żeby tak nie bucało, że aż..

Niech pan nie zamyka jeszcze! Nie spieszę się. Chyba, że pan się śpieszy na granie z kolegami. (śmiech)

– Nie, ja już przestoł. 

Aaa! Czyli muzykantem też pan był?

– Grołem trochę. Tak jak ja groł, to na tamte czasy było dobrze.

A na czym pan grał?

– Na akordeonie.

Czyli co, wesela pan ogrywał pewnie, co?

– Byłem na paru weselach, ale urżnąłem se palce. Nie mogłem basować dobrze i zrezygnowałem. A tak to byłem murarzem przez 40 lat. Pracowałem i w Tarnowie, i w Gorlicach, i w Jaworznie na Śląsku, i w Mysłowicach. Także trochę światu zjeździłem. Doczekałem się emerytury. I dopiero na emeryturze te organy zrobiłem. 

No, nie znam drugiej takiej osoby, która dokonałaby takiego czynu. Znam  firmy, które produkują organy, ale tam pracuje kilkanaście osób.

– Maszyny, technika i wszystko, kurde. To co, zapalimy?

Tak, trzeba zrobić przerwę.

fot. Piotr i Dorota Piszczatowscy

Był pan murarzem…

– Byłem murarzem. Najpierw w Jaworznie. Z Jaworzna mnie wydelegowali do Gliwic. Tam, w Gliwicach, był kurs. W Gliwicach na kopalni Pole Zachodnie. Na tej kopalni szkolili mnie trzy miesiące. Porządnie szkolili. A my takie osły wtedy byli, co nie wiedzieli, gdzie jest pion, a gdzie poziom. (śmiech) Na waserwadze, na tej poziomicy, nie wiedzieli.

A pan z którego roku jest?

– 1939.

Czyli co, jakoś w połowie lat pięćdziesiątych pan się uczył na murarza? 

– No miałem 17 lat. Pojechałem do roboty. Wie pan… tutaj, w Rzepienniku, nie było nic, żadnej roboty. Ani pieniędzy skąd wziąć. A ja potrzebował się ubrać, bo już kawalerka. Pojechałem do Jaworzna. Tam nie chcieli mnie przyjąć, bo nie miałem 18 lat. Ale mówię, że nie pojadę do domu, bo nie mam za co. Już zrobiłem i sprzedałem trzy pary sonek, żeby mieć na pociąg.

Sonki – co to jest?

– Takie sonki, co z górki dzieci jeżdżą. A tam,  w Jaworznie, to sprzedawałem złom i butelki i tak dożyłem do pierwszej wypłaty. Robiłem w Jaworznie cztery i pół roku. Później się ożeniłem, no to już mi nie pasowało tak daleko robić. Tak ja się przeniósł do Rzepiennika i jeździłem do Gorlic. 

fot. Piotr i Dorota Piszczatowscy

I co, tutaj w Rzepienniku nasłuchał się pan muzyki, czy tam, na Śląsku?

– Tam na Śląsku kupiłem harmonię. To była taka – dwanaście basów. To tak dwie oktawy. To jużem wtedy groł. I na świetlicy ja grołem, bo to moja harmonia była. A w moment się nauczyłem, bo chłopaki tak mnie szpanowali, że musiałem wygrać wszystko, co oni chcieli. (śmiech)

W Rzepienniku grałem na weselach. Chodziłem na grania non stop, bo tu nie było grajków. Jak na zgrzebyku zagrał kto, to już kurde było coś. A na harmonii dopiero! To się grało! Sąsiada miałem, co umiał na perkusji grać. To my zrobili bęben i wio! Ale wie pan, nic nie mieliśmy. Wzięliśmy cebrzyk, wybili denko od cebrzyka i na to skóra, którą u jednej baby na stodole wypatrzyłem. I tata mi godo: „Żeby ci kłaki ze skóry zlazły, to musisz ją dać do wopnia”. I zanurzyłem ją we wapnie. Za trzy dni kłaki zlazły. Wyciągnąłem, gwoździami przybiłem, żeby wyschła i potem przybiłem na tym cebrze.  A z drugiej strony tektura, bo już więcej skóry nie mieliśmy. I taka to była perkusja. Stopkę też zrobiliśmy dobrą. Skrzypi trochę, bo wszystko z drzewa.

I jakie kawałki się grało?

– No takie tam, co w telewizji… Bo to był sąsiad, co chodził do szkoły muzycznej w Tarnowie. I stamtąd wlókł te piosenki takie nowoczesne i mnie ich uczył. Tak właśnie było.

A stary repertuar tańców?

– Oberki, polki, tanga, fokstroty i jeszcze… mówili ci starsi, no… jakoś to oni mówili… nie fokstrot, ino… tustep! To ja już wiedział. Jak tustep mi godoł, to ja fokstrota mu zagrał. (śmiech) 

Ma pan jeszcze swoją pracownię?

– Mom. W szopie. W szopie robiłem przez lato, a w zimie tak trochę tu. 

A narzędzia jeszcze jakieś zostały?

– Do tego wszystkiego narzędzia malutkie są. Bo to śrubokręcik, pilniczki, takie różne. No i stroik oczywiście. Stroiki trzeba mieć. I coś nożem wystrugać, to jest ciężka praca. Z tego strugania zacząłem robić takie różne rzeźby, jak tutaj. Miałem wiele więcej innych rzeźbów, ale trochę sprzedałem, trochę rozdałem.

Zrobiłem też i skrzypce, chyba z 10 par. Też tak samo: trochę sprzedałem, trochę rozdałem. No i inne takie różne rzeczy. Fisharmonii jednej takiej rozbitej to mi szkoda było. Wszystko z niej wymontowałem. No i jest obecnie, dobrze gra. Zegary też naprawiam. Obrazy te tutaj, to wszystko ja robiłem ręcznie. To dłubane w desce.  Naprawiałem też guzikówki stare, bo mnie to cieszy. Stare guzikówki Meinel & Herold. Teroz te heligonki czeskie, Hohnery. To wszystko naprawiam. Nie dam zniszczyć nic! Takie stare instrumenty, choćby kto cisnął, ja nie dom, nie zostawię, bo ja to lubię naprawiać, bo to ma duszę w sobie. One są tak zrobione, że chce się na tym grać. Mom na szafie te guzikówki trzy.

A tu takie gęśliki góralskie. O, te skrzypce trzeba pokazać! To są skrzypce zwane cygańskie czy diabelskie, ja nie wiem. Tu jest jaszczurka, a tu wąż. I one się stykają na tych strunach. Takie skrzypce robiłem też, z 10 sztuk. A te z wężem jak zrobiłem, to mi zaraz wydarli z rąk. “Ile chcesz, to ci tyle dom”, żebym tylko sprzedał. A jednak zostawiłem, bo już stary jestem. Nie dam rady zrobić.

fot. Piotr i Dorota Piszczatowscy

Ale właśnie heligonkę czy harmonię?

– Guzikówkę taką, nie heligonkę. Guzikówkę. 

To ile guzikówek pan zrobił? I gdzie pan podpatrzył, jak się je robi?

– Podpatrywałem od oryginalnych. Ilem zrobił? No chyba tak całe, to cztery zrobiłem: i strój, i wszystko. Głosy to są z innych akordeonów, ale idzie przestroić. A to nie jest oryginał, tylko ja starałem się zrobić oryginał. Jest jedna rzecz, której nie zrobię. Tam w środku, w basach, wszystkie heligonki mają takie szerokie basy. A tego nie jesteś w stanie zrobić. Bo to jest odlew i wszystko jest tam takie dokładne, że nie da rady. I ja wszystko starałem się zrobić tak, jak ma być. Są tu trubki, piękne guziczki. Napisane jest: Józef Lawaczek, a tu: heligon.

Tak całe tom nie zrobił więcej jak cztery. A naprawiać, to naprawiałem dużo, aż kolejka była.

fot. Piotr i Dorota Piszczatowscy

A opowie pan jeszcze o tej fisharmonii co rozbita była? 

 – To była fisharmonia z kościoła na Marciszewskim. Ja tam pojechałem, bo chłopaki coś tam kupowali u organisty. Też pojechałem. I w piwnicy miał te fisharmonie. I godo: “Tu stoi taki gramot”. Ja godom: “To weź to sprzedaj”. “Jakby mi kto na pół litra wódki dał, to dom” – godo. To ja ci dom!” – powiedziałem i tak kupiłem. Jak chłopaki wzięli za te rączki, to wszystko urwali. Pudło się rozlazło. Ale wziąłem to wszystko na wóz. Pomyślałem, że choć podpatrze, jak to jest zrobione. A potem kupiłem w olsztyńskim taki przyrząd: wiertarka, szlifierka, tokarka, czyszczarka, strugarka, grubościówka. To było takie niewielkie, ale robiło robotę pięknie.

I długo zabrało panu naprawienie tej fisharmonii?

– Jakieś dwa tygodnie. Trzeba było deski pofrezować, potem malowanie, no i miechy. Też były zniszczone. Musiałem dać nową skórę i obijać, żeby powietrze trzymało. Dałem radę. Ale jeszcze lepszą fisharmonię dałem synowi. Miałem taką fisharmonię, że jakbyś miał nuty na cztery chóry, tobyś przełożył wajchę i te głosy wyszłyby jeden, drugi, trzeci, czwarty, jakiś bas, tenor, sopran, alt. W tej tonacji, co ci trzeba. Ja jej nie trzymałem, bo mi się druga trafiła, trzecia, to naprawiałem, I pianina też miałem do naprawy dwa. Ale pianina to są… Teraz na tym nie zrobi interesu, a roboty w pierun. Jeszcze jak płyty metalowe, to jeszcze, ale drewniany, to już szkoda roboty. To nie wyda głosu dobrego.

To chyba na całą okolicę był pan sławny z tych instrumentów?

– Byłem, byłem. Zwozili tu do mnie tych harmonii, wszystkiego. Tom robił. Co trzeba było, tom dostrugał. Deski dopasował, wszystko tak domalował, żeby nie było widać, że naprawiane. Taka sprawa.

No to wielkie gratulacje, bo takich osób, jak pan to się trochę w kraju zbierze, ale tak na sto kilometrów to nie tak łatwo znaleźć. I pięknie się pan trzyma! W takim wieku grać, proszę pana!

– No – tak mnie to jeszcze trzyma. Chyba te instrumenty! (śmiech) Żebym nie myślał o głupotach, ino jak wyjść z tego, żeby zrobić i naprawić.

KONTAKT
Stefan Witek
tel: 14 6530083
Rzepiennik Biskupi 22
33-163 Rzepiennik Strzyżewski

 

Bartosz Żłobiński

Tagi: ,

Fisharmonia to dziś instrument niemal zapomniany. Nieraz trzeba z nim zapoznawać nawet osoby wykształcone muzycznie. Trudno w to uwierzyć, zważywszy na fakt, iż jeszcze 100 lat temu był to najpopularniejszy instrument do domowego muzykowania, często używany również w mniejszych kościołach i w kaplicach, jako godne zastępstwo dla organów piszczałkowych. W 1909 r. w samym USA używano około 5,3 mln fisharmonii (a więc jedna przypadała na 17 osób).

Zmiany kulturowe – a właściwie upadek kultury – w XX w., który wiązał się m.in. z odejściem od tradycji wspólnego grania i śpiewania w rodzinnym gronie (na rzecz bardziej prymitywnej rozrywki, np. gapienia się w telewizor) wraz z rozpowszechnieniem się organów elektronicznych sprawił, że fisharmonia stała się dziś już właściwie instrumentem historycznym.

Również dla mnie długo pozostawała niemal legendarna. Wiedziałem, że mój dziadek posiadał jedną, którą odziedziczył po swoim ojcu, lecz był zmuszony ją sprzedać jeszcze zanim się urodziłem. Tylko z encyklopedii znałem taki instrument, który brzmi podobnie do organów, też ma klawiaturę, miechy i registry, ale dźwięk powstaje dzięki metalowym języczkom jak w akordeonie. No i ma takie charakterystyczne pedały, które się naciska, żeby poruszać miechami.

Dopiero całkiem niedawno – jakby przypadkowo, choć wiem, że przypadki nie istnieją – miałem okazję przeprowadzić renowację pierwszego takiego instrumentu. Wszyscy byli zdumieni żywym, czasami wręcz „mistycznym”, brzmieniem, którego nie podrobi żadna elektronika.

fot. Piotr i Dorota Piszczatowscy

Od zawsze miałem zamiłowanie w naprawianiu wszystkiego. Muzyką i instrumentami również zajmowałem się niemal odkąd pamiętam. Na pewno pomocne było moje wykształcenie – ukończyłem z wyróżnieniem akustykę na Politechnice Wrocławskiej – i lubię stale uczyć się czegoś nowego zwłaszcza z literatury, z którą zapoznaję się stale w kilku językach. Kolejne renowacje przeprowadzałem z coraz większą wprawą aż byłem w stanie przywracać stan instrumentu praktycznie taki, jak w  dniu, kiedy opuszczał fabrykę.

Stosuję materiały i metody możliwie zbliżone do tych używanych przez firmy produkujące fisharmonie wiek temu. Za wszystkim stoją solidne podstawy naukowe. Mam w swym dorobku wystąpienie dotyczące fisharmonii na XVI Międzynarodowym Sympozjum Inżynierii i Reżyserii Dźwięku. Obecnie pracuję nad pracą doktorską, której tematyka będzie obejmować, mówiąc najprościej, zagadnienie komputerowej symulacji drgań języczków, jakie występują we fisharmoniach  i w piszczałkach języczkowych.

Mam nadzieję, że moje starania przyczynią się do ponownego spopularyzowania fisharmonii tak, by instrumenty, które obecnie niszczeją na strychach, w garażach i w zakrystiach, ponownie zabrzmiały pełnym głosem zarówno na salonach, zacieśniając więzi rodzinne i towarzyskie, jak i w kościołach, na większą chwałę Bożą.

fot. Piotr i Dorota Piszczatowscy

zdjęcia z archiwum Bartosza Żłobińskiego

 

KONTAKT

Bartosz Żłobiński
ul. Jaskółcza 42
43-100 Tychy

www.fisharmonie.pl
kom: 663 620 669
mail: bartosz.zlobinski@gmail.com
Fisharmonie na FB